Artykuł
Gadżety Cervantesa
W 2005 r. minęła 400. rocznica pierwszego wydania “Przemyślnego szlachcica don Kichota z Manczy”. Z tak okrągłej okazji powstało nowe tłumaczenie tego arcydzieła. Dzięki niemu kolejni czytelnicy podróżujący po szlaku (o)błędnego Rycerza zrozumieją, że siłą tej literatury, poza formą, jest również humor (na nowo odzyskany przez Wojciecha Charchalisa).
W pewnej powieści z Manczy, której tytułu obym nigdy nie zapomniał, pada takie oto zdanie:
„I w ten sposób, nic nikomu nie mówiąc o swoich zamiarach i niezauważony przez nikogo, pewnego poranka, przed świtem, w bardzo gorący lipcowy dzień, uzbroił się po zęby, dosiadł Chabettona, włożył swą ledwie skleconą przyłbicę, osłonił się tarczą, chwycił kopię i poprzez wrota zagrody wyjechał na pole, z wielkim zadowoleniem i radością z tego, że tak łatwo urzeczywistnił swe wielkie pragnienie”.
Tym jednym zdaniem — gwoli sprawiedliwości dziejowej wypada zaznaczyć, że brzmiało ono nieco inaczej, bo inna ręka była je w polszczyźnie złożyła — imć Miguel de Cervantes Saavedra zaklepał sobie moje bezwzględne kibicowanie i przynależność do swej drużyny. Nie mogło być inaczej, skoro wielka wyprawa o znaczeniu ponadczasowym i ponadprzestrzennym, geograficzna, ale przede wszystkim duchowa — rozpoczęła się od wyjazdu na szkapinie poprzez wrota zagrody na pole… Obrazek upiornie śmieszny, satyryczny do cna, a przy tym jakże prawdziwy: w końcu każdą wyprawę trzeba zacząć od pierwszego kroku. A miejsce, gdzie stawiamy ów krok, zawsze jest gdzieś za progiem, na słomiance, na ganku. Nawet jeśli celem ma być ostatecznie jakiś mały krok człowieka i wielki ludzkości, to ten pierwszy wypada naprawdę tylko trochę dalej niż drzwi szafy na ubrania i wieszak na czapki.
Cervantes zobaczył po prostu rzecz całą z właściwej perspektywy. I ujrzał świat mały, przyziemny, a zarazem podniebny, wielki. Rzecz zwykłą a potężną. Nie jego to wynalazek, a całej kastylijskiej kultury, która rozpięta jest między gwarnym, pełnym odpadków jarmarkiem a wysublimowanym klasztornym aktem strzelistym. Znać to i w Cydzie, i w Celestynie, i w romancach, i w Łaziku z Tormesu, i w gigantycznej, mądrej, wzruszającej i dowcipnej literaturze współczesnych Cervantesowi mistrzów Złotego Wieku. Sacrum pod rękę z profanum, anioł ramię w ramię z płazem plugawym — oto artystyczny herb Kastylii, bynajmniej wewnętrznie niesprzeczny.
Ale imć Miguel owe z górą czterysta lat temu jednak coś wynalazł: nowożytną powieść. Czyli coś bardzo dużego, co potrafi się stać najbardziej intymnym, zaufanym przyjacielem, dostawcą snów i realnych przeżyć, coś, co potrafi podjudzać do dalszych czytelniczych wypraw, otwierać nowe wszechświaty, umeblować głowę — a wszystko to czyni za pomocą słów zestrojonych w zdania.
Wynalazł powieść nowożytną — i od razu przeskoczył kilka poziomów gry do najbardziej zaawansowanego: powieści, która jest sama siebie świadoma, sama z sobą gra, sama o sobie opowiada (i to na kilku poziomach!). Do powieści ponowoczesnej. Zanim pojawili się współcześni żonglerzy metaliteraccy, Cervantesowi zdołał dorównać bodaj tylko Laurence Sterne. Może jeszcze ktoś. Ale i tak to tylko druga liga. Cervantes naprawdę stworzył nowy świat, a jego projekt szkicował osadzony w sewilskiej turmie, wśród zaludniających ją łotrzyków, bandziorów i prawych jak on sam ludzi. Co przy okazji dowodzi, że odsiadka może być czasem błogosławionym i użytecznym.
Don Kichot to zresztą nie tylko powieść nowożytna, ciekawa, przezabawna, mądra i potężna. To także opowieść o naszej naturze, opowieść, która od ponad czterech stuleci panuje nad wyobraźnią artystów, filozofów, psychologów i zwykłych czytelników. W jej tytułowym bohaterze jedni widzą romantyka, inni szaleńca, jeszcze inni symbol Hiszpanii. Jak przystało na wielkiego bohatera literackiego, choć znamy go na wylot, pozostaje zagadką.
Jego imię jest w Polsce znane, acz znajomość z reguły na imieniu się kończy. A nie zawsze tak było — i to pomimo braku świetnego przekładu Wojciecha Charchalisa! Czytali arcypowieść Cervantesowską nasi rodacy już to po francusku, już to po niemiecku, angielsku, niekiedy rosyjsku. Ba! — zdarzali się nawet tacy, co mierzyli się z Don Kichotem po kastylijsku. A z czasem już i w polskich wersjach, które, choć mocno kulawe, przecież nie zabijały w całości uroku i mocy genialnego dzieła.
Czytali zatem Don Kichota Ignacy Krasicki i Juliusz Słowacki. Na postaci bohatera powieści Adam Mickiewicz zbudował postać Hrabiego z naszej narodowej epopei. Aleksander Fredro widział w nim nieszkodliwego, niepraktycznego szaleńca („Na cóż ścigać wśród marzenia/płoche szczęście, co się zmienia?” — Nowy don Kiszot, czyli Sto szaleństw), Norwid — smutnego bojownika o sprawę beznadziejną, ale słuszną („Z którego dziejów czytać się uczyłem…” — Epos-nasza). Baczyńskiego pociągała tajemnica („jedzie rycerz o sercu wielkim i głuchym […] w obłęd szerokich obłoków” — Don Kichot). Pochyla się nad nim także kultura popularna — Wojciech Młynarski wzdychał nad okrutnym czasem „dla rycerzy, co się kończą” i błagał Opatrzność, by na starość każdy mógł spokojnie „koło swojego przejść wiatraka” (Ballada o późnej starości don Kichota).
Powieść przygniotła swego, częściowo ułomnego wszak autora. Obraz chudego rycerza w szyszaku z tekturową przyłbicą na głowie, jadącego na nędznej szkapie, w towarzystwie przysadzistego giermka na ośle — znany jest nawet tym, co go z Cervantesem nie kojarzą. I jak czterysta lat temu, tak i dziś, uzbrojony i gotów zaprowadzać porządek na świecie tudzież urojoną damę swego serca odnaleźć, „poprzez wrota zagrody wyrusza na pole”.
Śmieszny, żałosny, ślepy, głupi… A może wzruszający, imponujący, szlachetny, dobry? Swoją starą kopią i absurdalnymi wizjami podbił nas łatwiej niż niejednego przeciwnika. Jak? Kiedy?
Na to drugie pytanie odpowiedzieć prościej: natychmiast, choć pierwotnie jako satyra. Do sprzedaży książka trafiła w styczniu 1605 r., w ciągu kolejnych dziesięciu miesięcy miała sześć dalszych wydań. W 1612 r. pojawił się przekład angielski, wkrótce przyszły wersje francuska, włoska i niemiecka. Właśnie Niemcom jednak zawdzięcza świat pierwsze głębokie odczytanie Don Kichota. Friedrich Schelling w 1802 r. pierwszy wskazał na toczący się na tych kartach spór realizmu z idealizmem. Niemiecki myśliciel pisał o dziele od lat niezmiernie popularnym w całej Europie i w Ameryce. Chyba sam Cervantes nie przypuszczał, że po upływie kilku wieków w dalekiej Japonii, o której tak niewiele podówczas wiedział, jego książka będzie źródłem wyobrażeń o Europie i czytelną paralelą do kodeksu samurajskiego… Don Kichot samurajem? Dlaczego nie? To postać tak pojemna jak sama powieść.
Gdy Hiszpan mówi el Libro (Księga), ma na myśli dzieło Cervantesa, dzieło, które ukształtowało na stulecia hiszpański język, także ten potoczny. To istna kopalnia zwrotów i wyrażeń przydatnych w życiu codziennym. Co nadal nie tłumaczy fenomenu, jakim jest światowa kariera Rycerza Żałosnego Oblicza i jego giermka-realisty.
Cervantes, jak wspomniałem na początku, wynalazł powieść nowożytną — nawet jeśli nie sam, to jego nazwisko winno na patencie widnieć na początku i największymi literami. Niemal każdy nowy wynalazek ma to do siebie, że sprawia wrażenie wszechpotężnego — twierdzi literaturoznawca i tłumacz Jan Gondowicz. Radio miało zmieść gazety, Internet — wszystko inne. Powieść w XVI–XVII w. była postrzegana właśnie jako takie miażdżące monstrum. Jeśli dodać do tego niezwykle czytelny pejzaż, kapitalną fabułę i przede wszystkim jakże sugestywną parę bohaterów — nie mogło być inaczej. Don Kichot i Sanczo Brzuchacz momentalnie zamieszkali w masowej wyobraźni — ten drugi pod rdzennym nazwiskiem Pansa.
Nie pomagała im w tym — pomocna przy kreacji wielkich bohaterów — ikonografia. Pierwsze ilustracje do Don Kichota pojawiły się co prawda już w XVII stuleciu, ale te najbardziej klasyczne, Gustave’a Dorégo, datują się na wiek XIX. Już wcześniej Francisco Goya przymierzał się do zilustrowania powieści, ale skończyło się na dwóch rycinach. Wielki pochód błędnego rycerza i jego giermka przez pracownie malarskie to właściwie zasługa Cézanne’a, Picassa i Salvadora Dalego.
Hiszpanie mają w swej kulturze więcej takich postaci-typów, postaci niemal mitycznych. Rycerz Cyd, uwodziciel don Juan i najmniej poza Hiszpanią znana rajfurka Celestyna to obok don Kichota filary hiszpańskiego dziedzictwa. Ábel Murcia, do niedawna dyrektor Instytutu Cervantesa w Krakowie, a wcześniej w Warszawie, zwrócił mi jednak uwagę na to, że o ile te trzy postacie reprezentują pewne typy socjologiczne, łatwe do umieszczenia w panoramie społecznej, o tyle don Kichot jest sam w sobie światem, podobnym Księdze, której jest bohaterem. A w dodatku nietrudno go sobie wyobrazić w krajobrazie XXI w., gdzie także znajdzie się powód do utopijnej, szlachetnej — nomen omen — donkichoterii. To postać na miarę największych bohaterów Szekspirowskich, a w dodatku tak plastycznie przez Cervantesa sportretowana, że każdy mógłby go naszkicować tak, by nikt wokół nie miał wątpliwości, kogo szkic przedstawia.
Szczególnie gdy jest ich dwóch.
Bo owładniętego szaleństwem don Kichota nie sposób widzieć bez prozaicznego, trzeźwo myślącego Sancza. W rzeczywistości są oni dwiema stronami ludzkiej natury, nosicielami dwóch zwalczających się żywiołów — postu i karnawału, ducha i ciała, nieba i ziemi, jin i jang. Strzelista, gotycka w swej formie postać szlachcica z Manczy symbolizuje pogoń za wzniosłym celem, za szlachetnością, Sanczo z kolei samą swą posturą, mentalnością i kłapouchym wierzchowcem przywołuje nas do rzeczywistości. Ta para wielokrotnie odżywała w dziejach zachodniej kultury — Diderotowski Kubuś Fatalista i jego pan, Phileas Fogg i Passepartout u Jules’a Verne’a, Flip i Flap, Albert Starski i Maks Paradys z Seksmisji Juliusza Machulskiego, Bułhakowowscy Woland i Behemot, Tolkienowscy Frodo Baggins i Sam Gamgee, Harry Potter i Ron Weasley w znanym cyklu J.K. Rowling… są nie do pomyślenia oddzielnie. Zresztą pod koniec powieści Cervantesa, kiedy don Kichot umiera, powróciwszy do swego prawdziwego nazwiska Alonso Kichana i do równowagi ducha, czytelnik odczuwa smutek z powodu… samotności, jaka czeka Sancza. Były giermek staje się postacią nie tyle osamotnioną, ile okaleczoną.
Rycerz i giermek zagościli w umysłach nie tylko poetów i malarzy, ale również rzeźbiarzy, muzyków, filozofów i psychologów. A także nas, przeciętnych czytelników. Wiemy, że świat widziany oczami don Kichota jest ułudą, ale kupujemy tę wersję. Gdy słyszymy imię Dulcynea (u Charchalisa to już Cudenia), kogo sobie wyobrażamy? Nie prostą, przaśną wieśniaczkę Ziutę Wawrzyńcównę („Kurważ jego mać, jakże ona jest silna, a jaki ma potężny głos […] dobrze jest wychowana i nikomu nie odmawia”, jak opisuje ją rzeczowy Sanczo), ale piękną, wysublimowaną damę. Udziela nam się szaleństwo.
Poza Hiszpanią jeszcze większe przesunięcie optyki wywołuje już samo imię bohatera. Na dźwięk słów „don Kichot” przed oczami staje nie tylko obłąkany chudzielec, ale i pejzaż, przez który wędruje. Don Kichot to dla cudzoziemców symbol Hiszpanii. Jest to do pewnego stopnia uzasadnione — właśnie poprzez tę dwoistość natury, którą obrazuje para bohaterów. Chudy Rycerz na Chabettonie z doczepionym niby boczny wózek motocykla giermkiem na ośle, a wokół suchy jak on sam płaskowyż Manczy. Pion wyswatany na wieczność z poziomem.
Byłoby jednak uproszczeniem twierdzić, że Cervantes spłodził liczącą tysiąc stron widokówkę. Dziś nie sposób nawet oddzielić postaci od dzieła, jedno umacnia drugie w swej sugestywności. Wiele momentów powieści też zakorzeniło się już w naszym umyśle. Walka z wiatrakami czy Dulcynea-Cudenia to najprostsze przykłady. Ale i plan spalenia książek don Kichota w gospodzie odzywa się echem po stuleciach chociażby w powieściach Auto da fé Eliasa Canettiego czy Fahrenheit 451 Raya Bradbury’ego, nie wspominając o haniebnych stosach rzeczywistych. Ślady don Kichota można odnaleźć w Idiocie Fiodora Dostojewskiego, Procesie Franza Kafki, Mistrzu i Małgorzacie Michaiła Bułhakowa i wielu innych arcydziełach.
Mało jest w dziejach światowej literatury ksiąg i postaci równie wymownych. Literatura amerykańska stworzyła Hucka Finna i kapitana Ahaba, brytyjska Samuela Pickwicka i Lemuela Gullivera, francuska Colasa Breugnona, rosyjska Nikołaja Stawrogina i Behemota, czeska Josefa Švejka… Polska? Może Onufrego Zagłobę. To zresztą temat do dłuższej dyskusji, na którą nie ma tu miejsca. Bez wątpienia trudno jednak wyobrazić sobie, jaki byłby świat bez don Kichota i Don Kichota.
Na pewno nie byłoby Hiszpanii takiej, jaką znamy. Trudno dziś ocenić, czy Don Kichot musiał się pojawić. Czy — gdyby Cervantes miał ciekawsze rzeczy do roboty albo nie wymyślił w ogóle tej historii i tego świata — ktoś inny stworzyłby coś porównywalnego, równie przełomowego i trwałego. Na pewno świat bez tego znanego nam Don Kichota byłby przerażający, jak świat bez Szekspira, Goethego, Kafki (tak!), Boba Dylana, Monty Pythona i psa Ducha, który mieszkał przez długie lata z moim ojcem.
Hiszpanie zawsze czuli bądź wiedzieli, że to kawał dobrej literatury i rodzaj ich duchowej ustawy zasadniczej. Jednak gdy dekadę temu kończyli przygotowania do obchodów czterechsetlecia wydania pierwszej części powieści, odkrywali, że dzieło Cervantesa może być nie tylko źródłem splendoru, ale też niezłych dochodów. Nie oni jedni. Turystyka literacka staje się w Europie coraz popularniejsza.
Obchody tej rocznicy w samej Hiszpanii przerosły wszelkie wyobrażenie. Wystawy ekslibrisów donkichotowskich, sympozja o donkichotowskiej kuchni, koncerty romanc cytowanych przez Cervantesa w powieści i powstałych w jego czasach, a było tego takie mnóstwo, że jedna osoba nie byłaby w stanie wchłonąć całej odkrywanej, kompilowanej i przypominanej na nowo wiedzy.
„W pewnej wiosce Manczy, której nazwy nie mam ochoty sobie przypomnieć…”, zaczyna się najdłuższy szlak turystyczny w Europie — La Ruta del Quijote. „W pewnej wiosce…”, czyli gdzie? Niestety, nawet ponad cztery wieki później pewności mamy mniej niż kiedykolwiek. Ale turystom w to graj. W najmniejszej dziurze mogli i właściwie mogą nadal tropić ślady pierwszej wielkiej powieści nowożytnej i jej autora. Wszędzie, gdzie choćby poszlakowo da się udowodnić, że narodził się najsłynniejszy bohater literacki Hiszpanii i jedna z kluczowych postaci cywilizacji zachodniej.
Wspaniała jest licząca 2500 km trasa Szlaku don Kichota. Wiedzie przez pozornie niegościnne, suche połacie Manczy i zagląda do niemal każdej miejscowości. Każda wioska chce w jakiś sposób podczepić się pod Księgę i zwabić turystów, w domyśle: także ich portfele. I nic w tym zdrożnego — Mancza to jeden z najsłabiej rozwiniętych regionów Hiszpanii. Międzynarodowa szarańcza rzadko tu przedtem zaglądała, koncentrując się na Madrycie, plażach, szlaku pątniczym do Santiago de Compostela czy skarbach mauretańskiej Andaluzji. I nawet jeśli apogeum międzynarodowej kichotomanii mamy już od kilku lat za sobą, to wciąż snują się po Kastylii chmary turystów szukające śladów Rycerza Żałosnego Oblicza i jego krępego satelity.
Gdzie te ślady? — zapyta ktoś. Przed oczami rozpościera się płaska, wyschnięta ziemia, porośnięta z rzadka winnicami i gajami oliwnymi. Tam, gdzie na mapie płyną rzeki, w rzeczywistości zieją jedynie suche koryta. W bezlitosnym słońcu wszystko wydaje się mniejsze, nawet cień człowieka robi się chudy, mizerny. Trochę jak Chabetton i jego przemyślny, ogarnięty obłędem jeździec.
A zatem — „wyjechał na pole”. Szlak don Kichota to nie jedna linia, ale sieć oplatająca całą południową Kastylię — od malowniczego Toledo, miasta trzech kultur, po granicę zdecydowanie już mauretańskiej Andaluzji. Można się włóczyć także z dala od tabunów Niemców, Amerykanów i Japończyków.
Kamienisty płaskowyż Manczy czekał na odkrycie. Co prawda turystyka literacka w Manczy funkcjonowała już w XVIII w., ale były to wizyty pojedynczych miłośników powieści Cervantesa. W 1905 r. grupa hiszpańskich i latynoskich literatów zebrała się w Argamasilla de Alba, domniemanej rodzinnej miejscowości szlachcica, który posłużył za pierwowzór postaci błędnego rycerza. Akurat mijało trzysta lat od pierwodruku pierwszej części dzieła i luminarze ogłosili, że zamierzają propagować podążanie szlakiem don Kichota. Skończyło się na wmurowaniu kilkunastu tablic. Prawdziwy ruch w interesie zaczął się dekadę temu, a to dzięki inicjatywie rządu autonomicznego regionu Kastylia-Mancza i Instytutu Cervantesa, odpowiedzialnego za popularyzację cywilizacji języka hiszpańskiego na świecie.
Najciekawsze zaś jest to, że przemierzając tę porośniętą winnicami i gajami oliwnymi przestrzeń, nie sprowadzamy wielkiego dzieła do rozmiaru powiastki o lokalnym kolorycie. A taka groźba wisi nad każdą wyprawą po śladach bohaterów literackich. Przecież Miguel de Cervantes nie zamierzał pisać etnograficzno-antropologicznej dokumentacji. Podobnie o randze powieści Dickensa nie świadczy fakt, że pokazują Londyn drugiej połowy XIX wieku. Jednak pozornie łatwo wpaść w taką pułapkę dosłowności, gdy we wsi El Toboso otwierają się podwoje „domu Cudenii” (która wszak nawet na kartach powieści jest czystą ułudą) albo gdy stajemy u stóp wiatraków w miasteczku Campo de Criptana. „To wszystko tutaj się zdarzyło” — podpowiada leniwa myśl, co usiłuje zwieść nas na manowce umysłowej łatwizny.
Otóż wielką zasługą twórców Szlaku don Kichota było odejście od takiej czystej dosłowności. Należy przestrzec zwolenników prostych wyjaśnień, że Don Kichot nie jest przewodnikiem turystycznym, świat powieści to rzeczywistość literacka, podobnie jak Macondo u Gabriela Garcii Marqueza czy Faulknerowskie hrabstwo Yoknapatawpha. Równie trudno szukać konkretnych pierwowzorów w postaciach z filmów Pedra Almodovara, chociaż ich manczeński rodowód jest niewątpliwy.
Dlatego zarówno materiały dostępne na miejscu, jak i opowieści przewodników starają się umieścić realia powieści Cervantesa w szerszym kontekście, a jednocześnie wydobyć z niej to, co mówi o ludzkim losie. Mancza, idąc w ślady powieści Cervantesa, nabrała charakteru uniwersalnego. To jednak nie umniejszyło Don Kichota. Sucha wyżyna udowadnia, że dziedzictwo ludzkości bez Manczy byłoby uboższe. Wiem, co piszę. Też odbyłem tę pielgrzymkę.
Kierunek od szczegółu do ogółu widać niemal wszędzie. Włócząc się uliczkami El Toboso, niemal na każdym rogu ulicy znajdziemy tablicę z cytatem z rozdziału, który „tu właśnie” się rozgrywał. Na przykład: „Trafiliśmy na kościół, Sanczo”. Mówi to rycerz do giermka, widząc, że wielki gmach, ku któremu się kierował, nie jest pałacem jego damy. Dziś powtarzają jego słowa Hiszpanie, gdy napotykają na zdecydowaną postawę kleru. I tak dalej, i tak dalej, niemal każda strona dzieła odzywa się do dziś w codziennej mowie.
Z kolei przekroczywszy furtę zacisznego ogrodu, trafiłem na przedstawienie trupy komediantów w konwencji burleski przybliżające poszczególne epizody. A potem nagle wszedłem do muzeum, gdzie gospodarze w niebanalny sposób pokazali lokalną kulturę materialną i przybliżyli stan wiedzy i świadomości mieszkańców siedemnastowiecznej Manczy. Tam mogłem nabrać pełniejszego pojęcia o tym, skąd wzięła się ta genialna powieść o szaleństwie, ideałach, sile lektury i dwoistości człowieczej natury. W każdym kolejnym miejscu zbliżałem się do wielkiego dzieła poprzez konkretny rozdział, poprzez anegdotę.
Wyprawa śladami Błędnego Rycerza to także podróż po kontekstach. W niepozornym Tomelloso można wejść do autentycznej kamiennej budowli pasterskiej sprzed stuleci. W Almagro otwarty jest jedyny już w Hiszpanii teatr pod gołym niebem, jakich czterysta lat temu były tu setki. W Villanueva de los Infantes mogłem w ogromnej księdze przepisać ręcznie fragment Don Kichota, tworząc jedyne w swoim rodzaju dzieło turystów-kopistów. A jeden z przewodników w sąsiednim barze nagle zaczął śpiewać kuplety ze swego miasteczka, które też mogą mieć już kilka wieków.
Szalony rycerz i jego rubaszny giermek mieszkają w głowach Hiszpanów, pod ich skórą, w sercach. Od tak potężnej Księgi uciec nie sposób. Od Księgi opowiadającej o ludzkim losie, o pragnieniu idealnego dobra i sprawiedliwości i o rozczarowaniu, że są one nieosiągalne. Od Księgi napisanej zabawnie, mądrze i gorzko. Z wyczuciem realiów i z geniuszem, który podbił wyobraźnię niemal całej ludzkości.
To nie dziwi. I przestaje nas też dziwić sam obłęd Rycerza Żałosnego Oblicza. Czy w naszych czasach trudno sobie wyobrazić podobnego bojownika o słuszną, choć beznadziejną sprawę? Czy to naprawdę syndrom szaleństwa? We wsi Campo de Criptana na wzniesieniu jaśnieją białe wiatraki. Cztery stulecia temu były sprowadzoną z Niderlandów nowinką techniczną. Gdy tak stoją, rozcapierzając swe skrzydła, nietrudno wziąć je z dala za groźnych olbrzymów (ktoś się naśmiewał z walki z wiatrakami…?).
Mancza to inna, nie mniej prawdziwa twarz Hiszpanii. Surowa, tętniąca życiem, wzniosła, przyziemna. Jak mogła tu nie powstać pierwsza w dziejach i jedyna w swoim rodzaju dwoista postać literacka don Kichot-Sanczo Pansa? Pomiędzy niebem a ziemią, pomiędzy bezkresem powietrza a twardą glebą, między natchnionym postem a rubasznym karnawałem. Rycerz nie istnieje bez giermka i vice versa. Nawet w namacalnym wymiarze: niemal w każdej miejscowości, przed kościołem albo na rynku, stoi posąg Rycerza w misce na głowie, przepraszam, w hełmie Mambryna, a obok pękata postać Sancza. Są wszędzie. W sklepikach, na tablicach, szyldach gospód, T-shirtach, w nazwach drinków… Można by podejrzewać, że tutejsi postanowili całą swą codzienność sprzedać w formie cervantesowskich gadżetów. Tyle że to drobna część prawdy.
W „donkichotowskiej” karczmie można spróbować wszystkiego, co jadają na kartach powieści, bo to po prostu wciąż tutejsze wiejskie menu. Jedząc w gospodach miejscowe potrawy, czujemy w ustach te smaki, które wypełniały życie poczciwego Sancza. W La Casa de Dulcinea dotkniesz wszystkiego, czego używali bohaterowie książki, bo te przedmioty dopiero niedawno wyszły z użycia.
Rozglądając się po surowym krajobrazie Manczy, łatwo zobaczysz szkapę, chudego Rycerza Żałosnego Oblicza w misce na głowie i przysadzistego sługę na ośle. A po kilku dniach wędrówki po płaskowyżu Manczy, skąpo zaludnionym i równie skąpo nawodnionym, zrozumiesz logikę fabularną powieści. Pod jej koniec don Kichot dociera do leżącej nad morzem wielkiej Barcelony. O tym, by ujrzeć wielką wodę i wielkie miasto, marzył od zawsze każdy manczeński dzieciak.
I tak po trochu powieść Cervantesa ujawnia coraz więcej detali, niczym literacki zbiór Mandelbrota.
Cervantes zastosował medium całkiem świeże, uznawane za gatunek podrzędny, niepoważny — powieść. I dokonał rewolucji. Jeśli dodać do tego niezwykle czytelny pejzaż, kapitalną fabułę i przede wszystkim jakże sugestywną parę bohaterów — nie mogło być inaczej. Tym bardziej że poezja czy dramat mogą być głosem jednostki, powieść tymczasem rodzi się tam, gdzie istnieje społeczeństwo.
Szukając śladów don Kichota i Sancza, właściwie szukamy prawdy o ludzkiej kondycji. Tak samo robią turyści na szlaku Bułhakowowskim na Sadowej 10 i na Patriarszych Prudach, pielgrzymi do Paryża Hemingwaya i Ruchomego święta, depczący po genewskich ulicach znawcy Stendhala, fani Wieniedikta Jerofiejewa, co roku jeżdżący pociągiem z Moskwy do Pietuszek — czy wreszcie uczestnicy najbardziej znanego święta literackich wagabundów, mającego najdłuższą, ponadpięćdziesięcioletnią tradycję, czyli dublińskiego Bloomsday. Co roku 16 czerwca kilka tysięcy dublińczyków i gości z zagranicy pielgrzymuje śladami Leopolda Blooma, bohatera Ulissesa Jamesa Joyce’a — jednej z najważniejszych powieści XX wieku.
Istnieją już nawet specjalne przewodniki po Gdańsku Güntera Grassa oraz po Wenecji Thomasa Manna, przygotowany zresztą przez wybitnego litewskiego poetę i eseistę Tomasa Venclovę.
Oczywiście turystyka literacka może mieć i czysto komercyjne, kiczowate oblicze. Takie przybierają tabuny w Elsynorze, w ulubionych gospodach Švejka czy na cmentarzu w Weronie. Ale czy to źle? Nawet na to Polak spogląda z zazdrością. U nas podobne szaleństwa są mało prawdopodobne. I to nawet na krajową skalę. Nasza wielka, poczytna literatura albo rozgrywa się poza obecnymi granicami Polski (Pan Tadeusz, Trylogia, Sklepy cynamonowe), albo opisuje Polskę, której nie ma (Ziemia obiecana, Lalka, Zły), albo przywołuje doświadczenia tragiczne (Kolumbowie rocznik 20, Opowiadania Borowskiego). Mrożek czy Gombrowicz to już wyprawa w zgoła odmienne stany rzeczywistości. Pozostają więc wycieczki dla wielbicieli literatury w jakiś sposób niszowej — do Wejherowa, by odkryć zaklęte rewiry debiutu Doroty Masłowskiej, do Trójmiasta Pawła Huellego albo do znanego z Jeżycjady Poznania. Każda taka inicjatywa wszak, niezależnie od rozmachu, może ożywić oldskulowe rytuały czytelnicze.
A o czytanie wszak, że tak powiem, chodzi. O tym przede wszystkim jest arcydzieło Cervantesa.
Czytelniku Błędny, Ty jesteś twórcą tej powieści. Powtarzam banalny frazes, że przekazawszy dzieło wydawcy, autor traci nad tym dziełem władzę. Tyle jest Don Kichotów, ilu jego czytelników. I, szczerze powiedziawszy, strasznie Ci zazdroszczę, Czytelniku Błędny, jeśli to Twój pierwszy kontakt z Rycerzem i Jego Giermkiem. A zresztą — w tym przekładzie to na pewno Twój pierwszy kontakt. I, do diabła, naprawdę jesteś samym diabłem i nie ma rzeczy, której byś nie wiedział — że swobodnie zacytuję Sancza. Czytelniku Błędny, Ty już nie ujeżdżasz swego Chabettona, Ty zaczynasz fruwać! Czytanie jest… jest… jest… ogromne. Nad poziomy wylata, cierpliwe jest, łaskawe jest. Bądź błogosławiony, czytaj i, zaklinam Cię, nie przestawaj.
Że możesz oszaleć? Imć Alonso Kichana na łożu śmierci dostrzega własny obłęd. Ale czy bez tej przedziwnej siły lektury wyruszałby na swoje straceńcze, niezwykłe wyprawy? I czy my, przemierzając uliczki manczeńskich miasteczek i włócząc się po bezdrożach różnych światów literackich, nie jesteśmy po trosze jak on? Nie da się wymyślić podróży śladami bohaterów literackich, jeśli bohaterowie ci najpierw nie uwiedli nas i nie zawładnęli naszą wyobraźnią. Tak jak romanse rycerskie duszą rycerza z Manczy.
Zatem, Czytelniku Błędny, otwieraj wrota zagrody. Pole czeka.
(ze wstępu do “Przemyślnego szlachcica don Kichota z Manczy”, wyd. Rebis)