19 marca 2014

Kocia muzyka

„Lou N?”, pyta głosem Johna Goodmana skonsternowany mądrala, słysząc imię tytułowego bohatera nowego filmu braci Cohen. „Llewyn. To walijskie imię” tłumaczy Llewyn Davis. Być może chodzi o zdrobniałą formę imienia Llewelyn, bo przecież nie o „llawen”, który w języku walijskim oznacza wesołka. Davis jest klasycznym nieszczęściarzem, kolejnym w galerii cohenowskich Hiobów, nie bywa mu do śmiechu. Tym razem występuje jako nieudaczna wersja Dave’a Van Ronka, gwiazdy folkowej sceny nowojorskiej lat sześćdziesiątych.

 

CohenVan Ronk był muzycznym guru Roberta Allena Zimmermanna, rokrocznie typowanego do literackiej Nagrody Nobla, który jako Bob Dylan od pół wieku jest muzycznym guru poważnej części ludzkości. Van Ronk miał korzenie irlandzkie, nigdy nie skalał się kursem prawa jazdy, jako muzyk bez kłopotów zarabiał na życie. Llewyn Davis daje radę za kierownicą, w jego muzyce producenci nie słyszą pieniędzy, poza tym imię ma walijskie. Jak Dylan Thomas, co to, jak przystało na kultowego poetę, nie dożył czterdziestki (bardziej od jego nienapisanych tomików żal mi nieskomponowanej opery Strawińskiego, do której Thomas tylko co zaczął pisać libretto, to się zapił). „Co jest grane, Davis?” to nie jest film o Ronku. To film o tym, jak skończyłby Robert Zimmerman, gdyby nie został Bobem Dylanem; film o możliwym, częstym, wysoce prawdopodobnym – nieszczęśliwym losie barda. Młody Dylan w finale filmu wykonuje „Pożegnanie” na scenie, z którą niedawno pożegnał się zrezygnowany Davis – przed klubem właśnie słusznie obija mu gębę mąż innej muzycznej nieudacznicy, bo z niej bohater filmu Cohenów śmiał pokpiwać.

 

Ethan i Joel Cohenowie, nawet kiedy nie ekranizują książek (a że potrafiliby to robić cokolwiek udanie, dowodzi adaptacja powieści Cormaca McCarthy’ego „To nie jest kraj dla starych ludzi”), piszą swoje filmy pewną literacką ręką. Mają pod nią zawsze Stary Testament i Odyseję, do których to dzieł z lubością i erudycyjną dyskrecją odsyłają uważnych widzów. Mam alergię na koty, więc mściwie użyję tu spoilera – Cohenowie bawią się onomastycznie prawie jak Eco w „Imieniu Roży”, dopiero w finale pozwalając przeżyć bohaterowi bez mała archimedejącką ekstazę, kiedy dowiaduje się wreszcie, że zwierz-tułacz ma na imię Ulisses. Llewyn Davis ma pojęcie o kotach takie, jak Dave Van Ronk miał o motoryzacji, zamiast „wypożyczonego” samca oddaje więc właścicielom znalezioną na ulicy samicę – co za różnica, kot czy kocica. Chciałoby się podesłać Cohenom opowiadanie Janusza Rudnickiego „Nominowany” z ostatniego tomu „Trzy razy tak”, w którym historia kociej podmiany jest nieco bardziej wygrana. Bohaterowi ucieka kot pod nieobecność właściciela mieszkania, odzyskanie zwierzęcia nie jest możliwe, zamiana na podobne, jak najbardziej, wystarczy zwabić dachowca spod bloku. Tyle, że oryginalna kocica miała odgryzione ucho – trzeba więc odgryźć je także kopii…

 

Nikt w dzisiejszym kinie amerykańskim nie pisze tak pysznych dialogów – cohenowski witz skrzy się tym jaśniej, im bardziej hiobowe oblicze ma ich kolejny bohater. To jest najwyższej próby literatura ekranowa; oglądanie filmów braci Cohen pożywia bardziej, niż większość próz współcześnie nam tłumaczonych z angielskiego. Że translacja dialogów filmowych może być literackim spełnieniem najwyższej miary wiemy choćby od czasów spolszczonego przez Tomasza Beksińskiego „Latającego Cyrku Monty Pytona”.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także