23 kwietnia 2014

Słuchowiska filmowe

„Locke” Stevena Knighta to zaskakująco wielkie kino; mądry, przejmujący film o męskości, by nie rzec: mężności – wobec jej powszechnie odtrąbionego kryzysu tym bardziej wart uwagi.

 

LockeCzemu wielkość tego dzieła zaskakuje? Czy dlatego, że rolę główną unosi Tom Hardy – owszem, hardo się prezentujący, lecz dotąd głównie jako heros kina akcji? Czy dlatego, że to reżyserski debiut scenarzysty, co to się do panteonu europejskich skrybów raczej nie wpisze? Nie, zdumiewająca wybitność „Locke’a” polega na jego antyfilmowości – przez półtorej godziny oglądamy wyłącznie faceta gadającego przez telefon w aucie. Z żoną, z nieżoną, z przełożonym, z podwładnym. Z rzadka łączy się też z zaświatami, wygarniając nieżyjącemu ojcu ile wlezie. Niczego więcej nie potrzeba; dawno nie wyszedłem z kina tak syty i przekonany, że film będzie we mnie rósł z każdą godziną po projekcji, że zostanie ze mną na lata. To zarazem rygorystyczne kino drogi bez powrotu (bohater sam stwierdza, że zmierza na spotkanie ze swoim fakapem – zdaje się że do słownika współczesnej wdarł się przebojem nowy anglicyzm), jak i tzw. słuchowisko filmowe.

 

Gdyby nie twarz i mistrzowska mimika Hardy’ego, można by oszczędzić na audiodeskrypcji i uznać dzieło Knighta za wzorcowe kino dla niewidomych. Za takie z całą pewnością może uchodzić ostatnia do tej pory praca Marka Koterskiego pt. „Baby są jakieś inne”, pozornie bliźniaczo podobna do „Locke’a”. Tam gada dwóch facetów, nie wychodzących z auta; mówią do siebie, a właściwie recytują naprzemiennie znakomity poemat prozą najbardziej uzdolnionego literacko polskiego reżysera. Tyleż to film do słuchania, co do czytania – szczęśliwie, scenariusze Koterskiego znajdują wydawców, dzięki czemu autor już raz nawet się załapał na dwudziestkę Nike (za wybór tekstów scenicznych i scenariuszy filmowych). Koterszczyzna to skarb języka polskiego, rodzaj gramatycznego persyflażu, rozkosznie niepoprawnego słowotoku, który w filmie płynie po prostu zbyt szybko, by móc się nim w pełni nasycić; greps goni greps, kalambur śmiga za kalamburem. Potęga koterskiego dowcipu jest w pełni czytelna dopiero jako tekst – nie zdziwię się, jeśli autor porzuci ostatecznie kino dla literatury (niech się zamieni z Żuławskim, którego w kinie brakuje, za to z półek księgarskich spada coraz niżej).

 

Popis Toma Hardy’ego w „Locke” nie jest idealnym monodramem – wszak ciężar suspensu rozkłada się także na kilka ról mówionych – widzimy co prawda tylko jednego aktora, ale słyszymy wielu. Jest jednak w kinie perełka bezprecedensowa – monodram doskonały, „Listy do naszych czytelników” w reżyserii Stanisława Latałły, kilkunastominutowy film wedle słuchowiska Zbigniewa Herberta. Każdy wielki aktor marzy w swoim narcyzmie, żeby zagrać film w jednym nieruchomym kadrze, żeby jego twarz wystarczyła widzom, żeby potrafiła stworzyć suspens, zahipnotyzować, zachwycić. W tym filmiku to się udało wprost mefistofelicznie. W kadrze widzimy wyłącznie twarz największego z wielkich mistrzów monodramu: Tadeusza Łomnickiego. Niezapomniana to rola.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także