5 marca 2014

Mój nocnik jest piękniejszy od waszych dzienników…

Tak zdaje się nam uporczywie powtarzać Andrzej Żuławski, bezwzględnie najbardziej demoniczny reżyser w historii polskiego kina, twórca wybitny i spełniony, choć wiecznie nienasycony.

header - KuczokWXiegarni2

Od czterech lat zamiast aury złego demiurga, ciągnie za sobą smród z publicznie opróżnionego „Nocnika”. W skali jego dokonań twórczych ta książka jest prawdziwym nieszczęściem. Nie dlatego, że autor ostatecznie przegrał z narcystycznym pragnieniem każdego człowieka pióra, by własny dziennik w skali 1:1 ogłosić światu jako powieść – w tym przypadku, jak chce Żuławski – powieść miłosną. Literatura współczesna zna takie przypadki, bodaj najbardziej skrajnym wydaje się być „Prawda” Adama Wiedemanna, opublikowana przez „Twórczość” w 2009 roku, zawierająca katalog najbardziej intymnych scen z gejowskich związków, stanowiąca chorobliwie narcystyczny dziennik kutasa w miejsce znanego z łam „Przekroju” autoironicznego „Dziennika duszy”. Gest Wiedemanna był programowo niesmaczny i ryzykowny – autor nie pseudonimował postaci, bohaterowie występowali z imienia i nazwiska, nawet niżej podpisany pojawiał się tam co jakiś czas jako postać w najlepszym razie budząca politowanie, wiecznie uwikłana w romanse od siedmiu boleści i próbująca je przetworzyć na powieści od siedmiu boleści. Tekst był drugorzędny, ale gest pierwszorzędny – oto bowiem wyrafinowany i wielokrotnie nagradzany majster literatury zaprzeczył „Dziennikowi” jako formie autokreacji, pokazując światu dziennik prawdziwy, nieobrobiony, nieocenzurowany, pozwolił zajrzeć do swoich prywatnych notatek, zaspokajając wścibskość i równie narcystyczny przecież głód czytelników, którzy łacnie poszukują u życiopisarzy śladów swojej obecności. Wiedemann dał wszystkim tę satysfakcję, a zarazem natychmiast ją odebrał, bo powiedzieć, że opisanie swoich znajomych bez pardonu byłoby eufemizmem najwyższej miary.

 

NocnikZ „Nocnikiem” Żuławskiego „Prawda” ma wspólny tylko mianownik fekalny – w przerwach między opisami technik seksualnych Wiedemann zwierza się z ulgą, że strzelił sobie kupkę (fani autora mogą się tu doszukiwać śladów jego słynnej autoironii). Żuławski wykonał literacki performance nieporadnie, jakby na podobieństwo Duchampa chciał wystawić w galerii kibel jako ready-made, tylko zapomniał go umyć z gówna. Rzecz, jak powiadam, nie w miłości własnej – z nią Żuławski nigdy nie miał kłopotów – lecz w nieszczęśliwej miłości do dziewczęcia. „Nocnik” jest próbą zemsty. Kiepską, cholernie kiepską. Żuławski chce być postrzegany w jednym rzędzie z największymi autorami X Muzy – niebezpodstawnie, wszak oprócz gargantuicznych niespełnień („Na srebrnym globie”) przytrafiały mu się również arcydzielne ukojenia („Błękitna nuta”, „Najważniejsze to kochać”, „Trzecia część nocy”), jak i filmy tworzące kanon gatunku („Opętanie”). Nie chciałby pewnie usłyszeć, że jego twórczość od dorobku Orsona Wellesa dzieli taka różnica klas, jak między wyrafinowaniem prezentów rozwodowych, które wręczali swoim byłym oblubienicom. Welles złamał karierę Ricie Hayworth, ulubienicy Hollywood, rudowłosej pin-up girl, do której wizerunku wzdychali genitalnie marines na frontach II wojny światowej – obcinając jej włosy do roli femme fatale w „Damie z Szanghaju”. Film udany, aktorka dała się przekonać do zmiany wizerunku, zagrała złą kobietę tak sugestywnie, że naród poczuł się oszukany – konsekwencje były dla niej dotkliwe, jej gwiazda pociemniała, nikt już Rity nie chciał oglądać. Żuławski nie mógł obsadzić swojej Galatei filmie, bo nikt mu już nie chce dać pieniędzy na filmy, przeto uczynił ją bohaterką „Nocnika”.

 

Mam tę książkę przed sobą, autor straszy na skrzydełku srogim spojrzeniem i koszulką z napisem „I do whatever the voices in my head tell me to do”. W środku, oprócz dziennika zgorzkniałego erudyty (uwielbiam dzienniki zgorzkniałych erudytów! Żuławskiego w tych partiach czyta się prawie tak świetnie jak Mycielskiego, czy Maraia) mamy nocnik odrzuconego kochanka. Odmawia ukochanej prawa do życia poza własną sypialnią, im dalej zaś osławiona (i zniesławiona) Esterka ucieka, tym bardziej zjadliwie jej peregrynacje są komentowane („odleciała do Hollywood dossać zaległe chuje” to jedna z łagodniejszych uwag).

 

Pragnienie zemsty bywa inspirujące, gniew stanowi najlepszy napęd twórczy, zatem po autorze miary Żuławskiego należało oczekiwać większej pisarskiej rafinady. Żuławski jest szanowanym i rozpoznawalnym na całym świecie reżyserem, ale pochodzi z rodziny literackiej i zmaga się z potwornym kompleksem wielkich przodków. Pisze z grafomańską pasją i z takąż pasją broni swoich tekstów przed redaktorami, agresywnie i bezsensownie. Krytyka literacka go ignoruje, czytelnicy raczej też, bo na stoiskach z przecenioną literaturą łatwo się w ten dorobek zaopatrzyć.

 

O tym, jak fascynującym potrafi być pisarzem, przekonuje z rzadka i nie w powieściach. Najciekawsze są jego eseje. Rozchorowałem się niegdyś od znakomitego i mrocznego „Zaułka pokory”. Przy całej dziwaczności składni i momentami upierdliwej wprost logorei, eseistyka Żuławskiego jest intelektualnym wyzwaniem wysokiej próby. Najwspanialszym zaś, ba, literackim dziełem życia autora jest wywiad, którego udzielił przed sześciu laty parze krakowskich filmoznawców. Piotrowie Kletowski i Marecki zastali Żuławskiego w stanie depresji, w zaniedbanym domu, pełnego jadu i niewiary – i postawili go na nogi. Napisali z nim zachwycającą powieść-rzekę, nakłonili do spowiedzi, pysznie i wytrawnie przekomarzali się o Boga, skłonili ku autoanalizie dotyczącej „przeżyć biologicznych”, na których wyrosły kolejne filmy. Krakowski duet krytyków sprytnie wyzyskał fakt, że Żuławski mówi lepiej, niż pisze. „Żuławski. Przewodnik Krytyki Politycznej” jest pozycją bezcenną, uwodzicielską, fascynującą.

 

Andrzej Żuławski zasługuje na to, byśmy go zapamiętali jako mędrca; wciąż powracająca afera z „Nocnikiem” jest jego piekłem za życia – ów mędrzec bowiem wpadł do szamba tabloidów i jak gdyby nigdy nic próbuje zażywać w nim kąpieli.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także