Artykuł
Kto rządzi światem
Lubię myśleć, że światem rządzą psy z upoważnienia wielorybów, które wolą się w to wszystko nie mieszać.
„Jeżeli polski wywiad otrzymał jakieś pieniądze od CIA, to super” – powiedział w Superstacji beztroski Leszek Miller zapytany o kolejne, ujawnione przez „The Washington Post”, rewelacje dotyczące więzień CIA w Polsce. Wcześniej przez całe lata Miller mówił, że amerykańskich sal tortur w Polsce nie było, a każdy kto podnosi ten temat działa na szkodę kraju, bo ściąga na nas uwagę terrorystów. Słuchając ostatnich tłumaczeń Millera, pomyślałem sobie, że musi on mieć szalenie matowe lustra w domu. Ja przynajmniej bym na jego miejscu miał, bo po takich słowach nie byłbym w stanie spojrzeć sobie w twarz. Ale nie o tym.
Jakiś czas temu odkryłem dla siebie alternatywny świat, dzięki któremu to, co wygadują poseł Miller, posłanka Kempa, ksiądz Oko i bohaterowie Warsaw Shore, boli mnie jakby mniej. Otóż wyobrażam sobie, że światem rządzą wieloryby. A właściwie nie rządzą, a mogłyby rządzić, gdyby im się chciało. Przeczytałem lub zasłyszałem gdzieś bowiem kiedyś mało poważną, ale jakże uroczą teorię, że najbardziej inteligentnymi stworzeniami na naszej planecie są właśnie wieloryby. Gdy zdolności ich mózgów były już zbliżone do ludzkich, wieloryby połapały się, że nie ma co się bawić w tę całą cywilizację i postanowiły zostać w wodzie. Dziś pływają sobie w oceanach i ich jedynym zmartwieniem są zawistni wielorybnicy oraz obfitość planktonu. Komunikują się ze sobą tylko w niezbędnych sprawach, a największą frajdą jest wyskakiwanie z wody i wpadanie do niej z pełnym impetem ku głupawej uciesze ludzi pływających wokół na pontonach i płacących za tę przyjemność gruby szmal. Ręczę, że wśród wielorybów nie ma też Leszków Millerów i już samo to sprawia, że teoria ta jest warta rozważenia i zinternalizowania.
Jeśli więc wieloryby są najmądrzejszymi stworzeniami na całej Ziemi to bez wątpienia, a zwłaszcza w świetle wypowiedzi licznych polskich parlamentarzystów, na suchym lądzie najmądrzejsze są psy. Wiem, co mówię, bo jeden z nich codziennie dowodzi mi, że jest mądrzejszy przynajmniej ode mnie.
Wzięliśmy go ze schroniska półtora roku temu. Siedział w swojej wymoszczonej siankiem klatce pod tabliczką z imieniem. Było na niej napisane, jak się później okazało nie bez powodu, „Wesołek”. On jednak wolał się nie zdradzać. Na widok przechodzącej obok A. zaczął szczekać, a potem obdarzył ją swoim wyćwiczonym schroniskowym spojrzeniem „bezdomnego psa”. I już było wiadomo, że z nią wyjdzie. Sprzedaje nam to spojrzenie do dziś, zawsze gdy chce cokolwiek wymusić. Zawsze wygrywa. O tamtej chwili i o tej klatce myślimy dość często, zwłaszcza ostatnio, gdy na dworze temperatury przekraczają wszelkie granice zdrowego rozsądku. Refleksje te napadają nas zwłaszcza wtedy, gdy kuląc się z zimna biegniemy z przystanku do domu. Siedziałby tam gdyby nie my – myślimy sobie z narcystyczną satysfakcją, a potem wchodzimy do mieszkania. On leży zagrzebany w kocach na kanapie i przeciąga się leniwie na nasz widok.
No więc mam tak, że najchętniej fotografowałbym tylko jego. Robię to zresztą, ale nigdzie tego nie publikuję. Ostatnio założyłem sobie konto na Instagramie i z przerażeniem odkryłem, że wszyscy wrzucają tam zdjęcia swoich psów. To trochę tak, jak z wrzucaniem zdjęć dzieci – najbardziej lubią je jednak oglądać tylko rodzice. Z tego powodu rzadko pokazuję zdjęcia naszego psa, ale robię je namiętnie i setkami. Mógłbym być mu nadwornym fotografem. Nawet gdy wciska się między nas o poranku, a potem obraca na bok i prostuje łapy w taki sposób, że spadam z łóżka. Albo gdy niezmordowanie tłucze łapą w moją klawiaturę i robi to dopóki nie odłożę komputera, żeby go poczochrać.
Nie ja jeden tak mam. Wśród moich ulubionych fotograficznych blogów są te prowadzone przez Silvię Pogodę i Barta Pogodę. Lubię ich zdjęcia z podróży, ale najbardziej lubię te, na których pojawia się Teo. To nieco skundlony Jack Russel Terrier, którego nigdy nie poznałem osobiście, ale ze zdjęć wnioskuję, że jedną z jego największych pasji jest bieganie wśród wysokich traw. Pogodowie fotografują go z przejmującą czułością, Teo bywa bohaterem pierwszego, drugiego, trzeciego planu, a czasem pojawia się po prostu w tle, jako nieodłączny element ich życia. Fotografowanie psa udało im się podnieść do rangi czegoś więcej niż fotka w serwisie społecznościowym. Dla mnie te zdjęcia to często opowieści o najlepszych emocjach, jakimi obdarzyła nas natura.
I tu dochodzimy do mistrza Erwitta. Bo jeśli jest ktoś na tym świecie, kto z fotografowania psa uczynił sztukę najwyższej próby, to jest nim bez wątpienia Eliott Erwitt. Mamy małe wydanie jego albumu „Dog.Dogs” wydanego przez Phaidon kilka dobrych lat temu. To zbiór „psich fotografii Erwitta z kilkudziesięciu lat. Żadna inna fotograficzna książka nie sprawiała mi nigdy tyle radości co ta. Erwitt fotografuje psy metodami jakimi posługują się najlepsi fotografowie uliczni. Czasami je portretuje, ale z reguły stara się je umiejscowić w jakimś szerszym kontekście. Dzięki temu przy pomocy psich bohaterów opowiada całkiem solidną historię o ludziach – ich wadach, zaletach, słabościach i mocnych stronach. Ale opowiada też Erwitt dużo o relacjach między tymi ludźmi, o społeczeństwie, historii, polityce.
Weźmy zdjęcie z Orleanu, rok 1952, czyli krótko po wojnie. Amerykańscy żołnierze , młodzi, przystojni jak marzenie, bohaterscy wyzwoliciele z zabójczymi uśmiechami. A na pierwszym planie niewzruszony kundel, gryzący beztrosko własny ogon. Albo Bahia w Brazylii, rok 1969. Jakiś piaszczysty wygon, może przystanek autobusowy albo coś z tych rzeczy. Na ławce umęczeni życiem ludzie, twarze w dłoniach, ponure spojrzenia. U ich stóp zaś dwa wygrzewające się w słońcu kundle. I chyba moje ulubione. Sekwencja trzech kadrów – jakiś park w Nowym Jorku, w parku staw, nad stawem wyfrakowany jegomość z rasowym, kudłatym chartem. Pierwsze zdjęcie – mężczyzna bierze do ręki patyk. Drugi kadr – mężczyzna bierze zamach, dość solidny, podnosi przy tym w dość teatralny sposób nogę. Trzeci kadr – patyk leży w wodzie, wokół rozchodzą się równe kręgi, pies nadal niewzruszony niczym stoi na brzegu i po prostu patrzy. Oto cała prawda o psach i o ludziach. Od takich zdjęć i takich opowieści książka Erwitta aż kipi. Sięgam więc po nią za każdym razem, gdy słyszę bądź czytam farmazony podobne do tych, którymi ostatnio uraczył nas Leszek Miller. Przypominam sobie wtedy, że to nie ludzie jego pokroju, a właśnie wieloryby rządzą światem. Wolą się w to wszystko jednak nie mieszać. Delegowały więc do tych zadań psy. One sobie poradzą.