Artykuł
Literackie menu
Jedzenie – jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało – stało się modne. Wszyscy nagle gotują, przyrządzają i podają posiłki. I o tym opowiadają. W telewizji, na blogach i w książkach, nie tylko tych stricte kucharskich, obserwujemy ostatnio wysyp pozycji łączących sztukę gotowania z szerszym namysłem kulturowym. Skoro jedzenie jest ważną częścią życia, nic zatem dziwnego, że jest też częścią literatury. Pisarze piszą o jedzeniu, konstruując fabuły i zajmując się literaturą faktu. O tym pierwszym przypadku smakowicie opowiada Bogusław Deptuła w „Literaturze od kuchni”, przykładem drugiego jest „Zjadanie zwierząt” Jonathana Safrana Foera, które apetyt – przynajmniej na dania mięsne – odbiera.
Smacznego, czytelniku!
„Jedzenie niezbyt często staje się przedmiotem pisarskiego namysłu. Zazwyczaj zostaje zjedzone i na zawsze znika z kart książki” – zauważa Deptuła. Są jednak utwory, w których kwestie kulinarne grają ważną rolę – one przede wszystkim znajdują się w jego polu zainteresowania, który opowiada o utworach poprzez pryzmat tego, co się w nich je, ale też pisze o jedzeniu, umieszczając je w konkretnym kontekście literackim. Pomysł genialny w swojej prostocie.
„Literatura od kuchni” jest wyborem felietonów, które Bogusław Deptuła umieszczał cyklicznie na łamach internetowego pisma dwutygodnik.com – do książki z ponad 50 opublikowanych w Internecie tekstów weszło 36. Wypadły niestety teksty o tak wielkim znaczeniu – i dla historii literatury, i dla kulinariów – jak choćby „Głód” Hamsuna. Pozostałe teksty autor podzielił według literackich kategorii, tworząc menu kanoniczne, powieściowe, poetyckie, nowelowe, absurdalne, podróżne, biograficzne, kryminalne, awangardowe, najmłodsze, erotyczne i amerykańskie. Trochę szkoda, że nie zachował gatunkowej jednorodności (np. w menu powieściowym znajdują się dania główne, w nowelach zupy, w poezji desery itd.), ale i tak w każdej kategorii znajdziemy smakowite kąski. Smakowite tym bardziej, że Deptuła rozmyślnie zrezygnował z dzieł w sposób oczywisty powiązanych z jedzeniem („Gargantua i Pantagruel” czy „Przygody dobrego wojaka Szwejka”), w zamian wpisując do literackiego menu prawdziwe rarytasy, jak choćby dziennik florenckiego malarza Jacopo Pontormo. Powstał w ten sposób niezwykle bogaty i zróżnicowany literacki jadłospis.
Deptuła zamienia każdy rozdział w błyskotliwy esej literaturoznawczy przechodzący płynnie w niezwykły kulinarny przepis. Niezwykły, bo pochodzący z literackiego źródła. Nie znaczy to jednak, że autor tropi kulinarne wątki i jedynie bezmyślnie kopiuje przepisy w skali 1:1, byśmy w ten sposób mogli wejść w skórę fikcyjnych bohaterów i współdzielić z nimi smakowe doznania. Autor wie, że takie podejście byłoby zbyt proste. Dodatkowo w grę wchodzą także pewne trudności – nie uda się dziś uraczyć opisywanymi przez Flauberta i Dumasa niedźwiedzimi łapami po moskiewsku, zaś pochodzące z „Księżniczki Anginy” Rolanda Topora „niewiniątko w tarapatach” pozostaje – na szczęście – przepisem z kuchni absurdalnej.
Ponadto spora część literackich posiłków – zwłaszcza tych opisanych w dziełach sprzed XX wieku – jest wyznacznikiem pozycji społecznej bohaterów i jako takie są one obfite i wyszukane. Deptuła musi więc wykazać się nie lada sztuką kulinarnej redukcji. Nie prowadzi to jednak – jak mogłoby się wydawać – do zubożenia odczuć, tak smakowych, jak i literackich. Czy proponowany przez autora „Literatury od kuchni” makaron z kurzymi wątróbkami, będący dalekim echem posiłku, którym w „Gepardzie” di Lampedusy raczył się podczas przyjęcia w letniej rezydencji Donnafugata książę Don Fabrizio, oddaje choć część kulinarnej atmosfery tamtego wystawnego przyjęcia? Nie. I wcale nie musi. Albowiem, jak zauważa Deptuła, „przepisy istnieją, ale zawsze mamy obowiązek czynić je sobie podległymi”. Na tym polega wyższość sztuki gotowania nad sztuką czytania – przepis na Proustowską magdalenkę możemy dowolnie modyfikować (oczywiście w granicach rozsądku, za którymi magdalenka przestaje być już magdalenką), tekstu siedmiotomowej powieści Prousta zmienić nie możemy, choć niektórzy pewnie chcieliby go radykalnie skrócić.
Choć wśród potraw opisywanych i proponowanych przez Deptułę znajdują się dania wyszukane i skomplikowane, ważne miejsce zajmują wśród nich pozycje wyjątkowo skromne, które jednak – jak wspomniana Proustowska magdalenka – otwierają całą gamę pozakulinarnych doznań. Dla Deptuły taką magdalenką, przyzywającą w całej okazałości wspomnienia z dzieciństwa, jest przygotowywana przez jego mamę zupa rybna, która choć nędzna PRL-owskim ubóstwem składników i w niczym nie przypominająca uchy z wiersza Mandelsztama, pozostaje dla autora lepsza od restauracyjnych specjałów. Dawna kulinarna siermiężność jest także przywołana przy okazji eseju o noweli „Śmierć w starych dekoracjach” Tadeusza Różewicza. Jej bohater, który wybiera się w podróż do Rzymu, doznaje wstrząsu na skutek różnic między Polską początku ery gierkowskiej a Zachodem. Z uśmiechem czyta się dzisiaj te zachwyty bohatera, który z przaśnej socjalistycznej ojczyzny wyrwał się do wielkiego świata. Między innymi są to również zachwyty kulinarne, które rozpoczęły się już na pokładzie samolotu, gdzie stewardessa podała plasterki wędliny, bułkę i „pięknie zapakowany serek”. Wisienką na torcie były sztućce – „nóż, widelec i łyżeczka były umieszczone w torebce z folii”!
Zwyczaje żywieniowe są bowiem, jak trafnie zauważa Deptuła, miernikiem nastrojów związanych z daną epoką. W „Gepardzie” di Lampedusy wystawne przyjęcie świadczyło o społecznej pozycji, w czasie powstania warszawskiego – o czym pisał Białoszewski – zwykły makaron z sokiem albo placki ze zgniłych kartofli urastały do rangi nie lada smakołyku, dzisiaj zaś, co możemy wyczytać choćby u Houellebecqa, podejście do jedzenia uległo wyraźnemu podziałowi – jemy albo rzeczy podłe, albo wykwintne. Czyni tak choćby Jed Martin, bohater powieści „Mapa i terytorium”, który na co dzień żywi się podłymi mrożonkami lub gotowym jedzeniem z puszek, ale gdy tylko poznaje odpowiednią kobietę, staje się od razu bywalcem pięciogwiazdkowych restauracji.
Opowieść zjedzona przez statystykę
W książce Deptuły kulinaria stają się częścią składową literackich historii, same awansując do rangi wielkiej narracji. Podobnego zabiegu można spodziewać się po „Zjadaniu zwierząt” Jonathana Safrana Foera – wszak autor ten, jeden z najlepszych powieściopisarzy amerykańskich młodego, czy raczej (rocznik 1977) już średniego pokolenia, jest mistrzem opowieści, co udowodnił wspaniałym debiutem „Wszystko jest iluminacją” oraz kolejną książką „Strasznie głośno, niesamowicie blisko”. Tymczasem w „Zjadaniu zwierząt” opowieści – w starym Foerowskim stylu – pojawiają się jedynie na początku i końcu książki. Foer otwiera książkę, wspominając swoją urodzoną na terenie dzisiejszej Ukrainy babcię – przytacza anegdotyczną historię o tym, że udało jej się przetrwać największy głód w trakcie wojny, nie sprzeniewierzając się przy tym zasadom koszerności. Końcowy rozdział spina klamrą wspomnienie o babci ze stanem umysłu wegetariańskiego neofity Foera, który bohatersko funduje swojej rodzinie w Święto Dziękczynienia zapiekankę z ziemniaków zamiast indyka. Opowieści te, dowcipne, sentymentalne, szczere, są najlepszą częścią książki, jaskrawo wyróżniającą się na tle banalnego interwencyjnego reportażu śledczego, jakim jest „Zjadanie zwierząt”.
Foer, wychodząc z założenia, że powodem, dla którego osoby mięsożerne nie porzucają swoich barbarzyńskich zwyczajów kulinarnych, jest nie tyle przywiązanie do tradycji i smakowych upodobań, ile brak wiedzy na temat hodowli i uboju zwierząt, ochoczo sypie faktami na temat przemysłowego chowu, przytacza mnóstwo cytatów oraz danych, a nawet osobiście włamuje się w nocy na fermę, żeby zdać szczegółowy raport z warunków, w jakich przetrzymywane są zwierzęta. Jest to raport druzgocący, zamieniający się niekiedy w horror (ale i tak Foer jest łagodny w porównaniu z tym, co Gail Eisnitz opisuje w przywoływanej w „Zjadaniu zwierząt” książce „Slaughterhouse” – osobom wrażliwym polecam omijanie tych fragmentów).
Niestety, książka Foera na tyle ugina się pod ciężarem faktów, że momentami staje się nieczytelna, a przynajmniej nudna niczym rocznik statystyczny – któż nie machnie zrezygnowany ręką na tę gmatwaninę nazw, skrótów, liczb i procentów? Na dodatek amerykański pisarz nie mówi nic nowego – od czasów „Wyzwolenia zwierząt” Petera Singera wiadomo, że ich prawa są nagminnie łamane, a sposób ich hodowli jest intensywną torturą. Znamienna jest scena, w której Foer, pod osłoną nocy włamujący się na fermę, zastaje w jednym z ogromnych pomieszczeń, gdzie przechowywane są tysiące indyków, zamknięte drzwi. Po co zamykać drzwi w miejscu absolutnie niedostępnym? Ponieważ ma się coś do ukrycia (i na dodatek nieczyste sumienie) – odpowiada Foer. Tyle tylko, że te zamknięte drzwi nie są żadną niespodzianką – nie od dziś wiadomo, że przemysłowe zakłady produkcji przetworów mięsnych mocno ukrywają swoje ciemne praktyki. Tak oto Foer, mocując się z zamkniętymi drzwiami, paradoksalnie wyważa drzwi otwarte.
„Zjadanie zwierząt” (tytuł nieco mylący, bardziej adekwatne byłoby „Zabijanie zwierząt”) nie należy zatem do kategorii „must-read”. Wegetariańskim aktywistom nie przyniesie nowych wiadomości, mięsożerców raczej nie przekona (zanim przeczytają naprawdę wstrząsające fragmenty, usną przy dogłębnych analizach amerykańskiego rynku spożywczego), zaś wielbicieli narracyjnego talentu autora „Wszystko jest iluminacją” najzwyczajniej zawiedzie.
Literackie mięso
Czy istnieje płaszczyzna, na której zdeklarowany wegetarianin Foer może spotkać się z Deptułą, u którego wśród przywołanych potraw literackich prym wiodą dania mięsne? Tak – jest to przekonanie o bliskim końcu świata karniworów. Deptuła wieszczy taką wizję kuchennej przyszłości przy okazji kilku tekstów. Zaczyna się od „gastropondyka” Pontormo, który wpadał w kiepski nastrój po zjedzeniu mięsiwa, potem swoje trzy grosze dorzuca Różewicz, który najpierw bohatera „Śmierci w starych dekoracjach” wyposaża w uwielbienie dla wędlin, w tym mortadeli („lubię tę delikatną i smaczną wędlinę, która jest robiona z krowiego wymienia”, brr…), by potem, po zetknięciu z feerią włoskich owoców głosić obrzydzenie do mięsa, które „rodzi się nie tylko w moich wnętrznościach, ale i w wyobraźni”, a wreszcie określić bohaterkę Hrabalowskich „Postrzyżyn”, tę „kotletową grzesznicę, nieumiarkowaną w swoim mięsnym pożądaniu”, epitetem osoby wstrętnej (przynajmniej dla jaroszy). Trudno się z tym zgodzić – wszak Maria, zwłaszcza w filmowym wcieleniu Magdy Vášáryovej, to ucieleśnienie zmysłowości, która sięga wyżyn właśnie podczas aktu konsumpcji. Ta długowłosa blond piękność o zniewalających krągłościach, pochłaniająca krwawe kiszki i lubieżnie zapijająca je pienistym piwem, to najpiękniejszy w literaturze współczesnej obraz zespolenia erotyzmu z jedzeniem.
Nie każdemu jednak może przypaść do gustu genialny pod względem literackim opis „rzeźnickiego aktu strzelistego”, którego dokonuje podczas świniobicia masarz Myclik, a w którym uczestniczy z zaangażowaniem Maria: „Nabierałam sitem gotowane podroby wieprzowe, golonkę, przepołowioną głowę, wysypywałam na stół jeden kawałek za drugim, pan Myclik wybierał kości, a kiedy mięso trochę przestygło, brałam w palce kawałeczek ryjka i kawałeczek ogonka, zamiast chleba przegryzałam to prosięcym uchem […]. I pan Myclik brał pocięte, na jednym końcu spięte drewnianą szpilką jelitka, dwoma palcami prawej ręki rozszerzał otwór, a drugą ręką tylko naciskał i z garści wyrastała mu piękna wątrobianeczka, którą brałam od niego i spinałam drewienkiem, i tak pracowaliśmy, a w miarę jak ubywało nadzienia, rósł w połączonych naczyniach jelit stos kiszek wątrobianych”. Można pisać pięknie o rzeczach niepięknych. Ale w porównaniu z obrazkami z amerykańskich rzeźni, które serwuje czytelnikowi Foer, Hrabalowskie świniobicie jest wcieleniem łagodności ujętym w karby prozatorskiej wirtuozerii. Być może dzisiaj – jak to wieszczą i Foer, i Deptuła – wegetariańska przyszłość jest tylko kwestią czasu, ale sto lat temu (mniej więcej wtedy rozgrywa się akcja „Postrzyżyn”), a nawet w latach 70. ubiegłego wieku, kiedy Hrabal pisał swoją nowelę, kiszka wątrobiana budziła u większości ludzi pozytywne odczucia. Świetnie koresponduje to z Foerowską koncepcją zmiany warty – obecnie nie ma już praktycznie miejsca dla rzeźników, którzy wykonują swój zawód z zapałem i poszanowaniem dla zwierząt. Małe zakłady zostały wyparte przez przemysłowe fermy przypominające obozy koncentracyjne.
Świat się zmienia, nasze menu także. Zwierzęta będą miały lepszy los, konsumenci staną się zdrowsi na diecie bezmięsnej, a planeta wyhamuje swój pęd ku ekologicznej katastrofie. Co to jednak oznacza dla literatury? Prawdopodobnie koniec pewnej epoki. Trudno sobie wszak wyobrazić prozatorski akt strzelisty ku czci, dajmy na to, tofu z trawą cytrynową.