2 grudnia 2013

Luka wypełniona

Mówił, że „fotografuje, by zobaczyć jak świat wygląda na zdjęciach”. Po blisko trzydziestu latach od jego śmierci mamy do tego świata wgląd.

 
„Time” opublikował właśnie listę trzydziestu najlepszych książek fotograficznych 2013 roku (zobacz). Wśród albumów autorów współcześnie żyjących i pracujących znalazły się też książki, które uzupełniają pewne wyrwy w historii fotografii. Jedną z nich jest monumentalna monografia Garry’ego Winogranda.

 

Winogrand

Jego żona powiedziała kiedyś: „Poślubić Garry’ego znaczyło poślubić obiektyw”. Na ulicy zachowywał się jak drapieżnik polujący na kolejny posiłek. Rozbiegany wzrok, napięte mięśnie i głupkowaty uśmiech przyklejony do twarzy. Mówiono też, że gdy zmieniał rolkę filmu w aparacie świat zatrzymywał się, a gdy z trzaskiem zamykał tylną ściankę, świat znów ruszał. Zapytany przez jednego studentów czy nie żałuje tych zdjęć, których nie uda mu się zrobić w czasie naciągania mechanizmu aparatu odpowiedział: „Jeśli akurat naciągam aparat to znaczy, że w pobliżu nie ma nic do sfotografowania”.

 

Swoimi zdjęciami Garry Winogrand zdefiniował pojęcie fotografii ulicznej. Nie on jeden rzecz jasna. W burzliwych latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych na ulicach Nowego Jorku szlifowały się takie diamenty amerykańskiej fotografii jak Lee Friedlander, Diane Arbus, Tony Ray-Jones (którego album również znalazł się w zestawieniu „Time’a”), Joel Meyerowitz czy William Klein. Każdy z nich to osobna, pasjonująca historia z Nowym Jorkiem w tle. Łączyły ich podobne zainteresowania, ale przede wszystkim podobny sposób pracy. Ich kadry były bardzo często przekrzywione i poruszone, komponowane spontanicznie, jednym ruchem ręki podnoszącej aparat do oka. Wszystko po to, by ukazać dynamikę, różnorodność, a niekiedy absurdalność ludzkiej egzystencji w wielkim mieście. Fotografie klasyków fotografii ulicznej z tamtych lat to jednak coś więcej, niż prosta rejestracja życia ulicy. Diane Arbus, Gary Winogrand czy Joel Meyerowitz, fotografując w ten sposób, dokonywali projekcji własnej osobowości poprzez napotkany za pomocą aparatu fotograficznego świat. To, co znajdowali pośród miejskiego tłumu, więcej opowiadało o nich, niż o mieście, w którym wykonywali swoje zdjęcia.

 

Wróćmy jednak do Winogranda. Za życia wydał raptem dwa albumy. Pierwszy, zrealizowany przy wsparciu Fundacji Guggenheima „Garry Winogrand 1964” to bolesna refleksja na temat trudnej dekady, w której Amerykanie uzmysłowili sobie, że zimnowojenny klincz potrwa dłużej niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Drugi, „Animals”, to pozornie zabawna rejestracja zdarzeń w nowojorskim ogrodzie zoologicznym – tym samym, do którego Winogrand chadzał jako dzieciak. Na fotografiach Winogrand uwiecznił dziwne zachowania po obu stronach krat. Zrobił to w taki sposób, że trudno w pewnym momencie dociec, kto kogo przyszedł tutaj obserwować. Krytycy napiszą później, że na zdjęciach Winogranda bestie są po obu stronach płotu.

 

Nie tylko zdjęcia Winogranda, ale i styl pracy, stały się częścią jego legendy. Nigdy nie spieszyło mu się z oglądaniem swoich stykówek. Naświetlone filmy odkładał do lodówki i trzymał przynajmniej przez rok, często i dwa lata. Podkreślał, że chce w ten sposób wymazać wspomnienia, jakie towarzyszyły mu podczas robienia konkretnych ująć. „Ludzie często mylą emocje, jakie odczuwali w czasie fotografowania, z rzetelną oceną swoich zdjęć. Fotograf musi umieć być najsurowszym krytykiem dla samego siebie” – mawiał. Jakże abstrakcyjnie brzmi to w dzisiejszych czasach natychmiastowej fotografii, która kilka sekund po wykonaniu jest już oceniana przez setki naszych znajomych na Facebooku!

 

Często mawiał, że dopiero fotografując „widzi życie”. W 1984 jego życie zostało dość nagle przerwane na skutek ciężkiej choroby nowotworowej. Zostawił po sobie 2500 niewywołanych, a już naświetlonych rolek. Do tego 9500 rolek już wywołanych, ale nieprzejrzanych (do większości z nich brakowało stykówek). Łącznie to około 430 tysięcy fotografii, których Winogrand nie miał szansy zobaczyć, to „życie”, którego nie zdążył doświadczyć.

 

Niewielka część tych zdjęć trafiła do pośmiertnie wydanego albumu „Figments from the Real World” . Reszta przez wiele lat czekała na opracowanie. Teraz nadszedł ich czas.

Książki, o których pisał autor