Recenzja
Fikcja, nie dokument
Wydaniu “Zapisków z Homs” towarzyszyły wielkie słowa. Francuscy lewicowi recenzenci twierdzili, że jest to odpowiedź na zafałszowany obraz konfliktu w Syrii przekazywany przez telewizję. Na okładce polskiego wydania czytamy, że mamy do czynienia z „dokumentem bez retuszu”. Książka Jonathana Littella jest jednak ciekawa właśnie dlatego, że powyższe stwierdzenia są całkowicie nieprawdziwe.
Podczas lektury momentami ma się wrażenie, że jest to kolejna powieść Littella. Opisy okrucieństw dokonywanych przez syryjskie władze na niewinnych cywilach przypominają najbardziej brutalne fragmenty “Łaskawych”. Jednocześnie pisarz, który występuje tutaj w roli korespondenta wojennego, nie może się powstrzymać od opisywania porannego nieba nad Homs lub opowiadania koszmarów, które nawiedzają go nocami. Chcąc nie chcąc Littell rozsadza w ten sposób wykreowany wizerunek obiektywnego obserwatora, który jedzie do Syrii, aby poznać i przekazać nieświadomym Europejczykom prawdziwy obraz konfliktu zbrojnego. Trzeba też podkreślić, że wszystkie zdobywane informacje zapośredniczone są przez Maniego, tłumacza-fotografa, bez którego Littell nigdzie się nie rusza.
W tym kontekście zdumiewające są słowa otwierające Zapiski z Homs: „to jest dokument, nie fikcja”. Dziwią one o tyle, że spojrzenie artysty na ludzkie cierpienie może być dużo bardziej wartościowe niż dziennikarski reportaż. Przekonuje o tym między innymi działalność francuskiego rysownika Dominique’a Chappatte’a, który podróżując do stref konfliktu zbrojnego, przedstawia je w formie komiksu. Dziennikarstwo komiksowe pokazuje, że to właśnie subiektywne elementy ujawniające się w opowieści najskuteczniej zaświadczają o prawdziwości opisywanych wydarzeń. “Zapiski z Homs” najbardziej przejmujące są wtedy, gdy Littell uświadamia sobie na przykład, że jest w Syrii już kilka dni, a nie jadł jeszcze kebaba. Takie okruchy codziennego życia mówią więcej niż wielkie narracje układane pieczołowicie przez redaktorów francuskich gazet.
Wydaje się więc, że “Zapiski z Homs” warto czytać właśnie poprzez elementy niepasujące do głównego wątku opowieści. Wówczas okaże się, że “Le Monde” wysłał do Syrii przede wszystkim wrażliwego człowieka, a nie kogoś, kto niesie syryjskim rebeliantom europejskie rady, jak wygrać ich własną wojnę.