2 kwietnia 2013

Józefa Hena przygoda z miłością

Pierwsze wydanie „Nikt nie woła”, powieści ukończonej w roku 1957, ukazało się dopiero w 1990 roku w wolnej Polsce. Późno. Tym bardziej, że świadectwo fundamentalnego doświadczenia Józefa Hena mogło stać się bardzo ważną książką dla pokolenia ’56 i rodzimej literatury.

 

Powieść Hena o wojennej tułaczce i trudnej miłości polsko-żydowskiego młodzieńca wydała się w roku 1959 Tadeuszowi Konwickiemu i Kazimierzowi Kutzowi (wówczas pracownikom „Kadru”) niesłychanym romansem, który należało przełożyć koniecznie na język filmu, odzierając go uprzednio z pierwotnego kontekstu po to, by w przeciwieństwie do maszynopisu leżącego w „Czytelniku”, mógł przejść bez oporu przez cenzurę. Książka, niosąca polskiemu czytelnikowi istotny komunikat i zarazem wielką przygodę, mogła stać się nieledwie sensacją i wydawniczym sukcesem. Niestety, nigdy do tego nie doszło.

 

„Nikt nie woła” czytać można jako opowieść o dramatycznym losie wojennym Polaków na Wschodzie (w azjatyckiej części ZSRR). Głównym bohaterem powieści jest Brożek, będący porte-parole autora, który trafia do batalionu pracy w Uzbekistanie, gdzie bez ciepłego odzienia i butów nosi tragi z ciężką gliniastą ziemią, pod którą uginają mu się ręce. Jest kimś, kto zdaje się niczego nie pamiętać, kto utracił własną przeszłość i tożsamość. Widzi siebie jako nędzarza od urodzenia, wydaje mu się, że jego myśli zawsze krążyły tylko wokół chleba, że odkąd pamięta miał ponurą gębę, a w duszy nienawiść. Choć jest człowiekiem zgorzkniałym, tłamszącym w sobie litość i powtarzającym ciągle: „napluję im wszystkim w twarz”. Nie potrafi przekroczyć granicy upodlenia. Kiedy poznany przed wojną Myćko proponuje mu pracę w rabunkowej bandzie, Brożek odmawia, uświadamiając sobie, że ciągle istnieje w nim, mimo wszystko, balast ideałów, subtelności i tęsknot.

 

Powieść Hena jest także historią uczucia rodzącego się w warunkach, które zdają się dławić wszelkie uczucie. Uciekający z batalionu i próbujący nadaremnie wstąpić do armii Andresa, Brożek jest nie tylko nagim i bosym osobnikiem, lecz także kimś, kto nie ma płci ani jej nie czuje. Kiedy w Samarkandzie, w której poznaje swoją przyszłą miłość, po raz pierwszy leżą samotnie w niedogrzanej sali (gdy wszyscy inni udali się na potańcówkę) Brożek ma świadomość, że tuż obok na sąsiednim stole-łóżku leży dziewczyna o pięknym kroju oczy i urzekającym uśmiechu, ale nie potrafi przekroczyć siebie. Na siłę próbuje odpomnieć urodę jej ciała, wzbudzić pożądanie, ale wyobraźnia pozostaje oporna a ciało niewzruszone. „Ja też jestem drewno” – myśli. Nawet gdy wreszcie zbliżają się do siebie, a Bożkowi udaje się odzyskać swoje dawne „ja”, ciągle jest w nim lęk przed głodem i zobojętnieniem (wyzna Lenie: „Boje się tego Brożka, który nie umiał cię kochać”). Miłość w powieści Hena nie daje się zamknąć w ckliwym schemacie, przychodzi z trudem, jest wciąż negocjowana i niepewna.

 

W końcu „Nikt nie woła” można czytać jeszcze inaczej: jako tekst wpisujący się w narrację o żydowskim losie w czasie drugiej wojny, który odsłania to, co nie mogło przekroczyć linii społecznej widzialności i co w konsekwencji zostało przemilczane w powojennym dyskursie. Bohater powieści Hena, podobnie jak wielu Polaków żydowskiego pochodzenia, ponawiający próbę dostania się do armii Andersa, zderza się z nieubłaganą rzeczywistością. Nic dziwnego, że po przyjęciu do zakładu w Samarkandzie, gdzie pracuje z kalekimi Niuspinem i Biezzubowem, na ich pytanie, o swoje inwalidztwo (jako że wszyscy zdrowi byli na froncie), odpowiada samemu sobie, że w istocie jest on inwalidą – inwalidą „niepełnowartościowym w swojej niedopolskiej polskości”. Jest polskim Żydem.

 

Zatrzymana w maszynopisie powieść Józefa Hena na pewno straciła część swojego potencjału, który mógł się objawić tylko w tamtym czasie i tamtej rzeczywistości. Dziś czytając „Nikt nie woła”, ma się nieuniknione poczucie straconej egzystencji tej książki. Czytać powinny było ją przede wszystkim pokolenie ’56 roku.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także