Recenzja
Kolos na glinianych nogach
„Szczygieł”, jedna z najważniejszych tegorocznych premier, zdobywca prestiżowego Pulitzera, uwielbiany przez czytelników i rozchwytywany od momentu ukazania się na amerykańskim rynku okazał się – niestety – rozczarowaniem.
Donna Tartt to postać co najmniej intrygująca. Wydała do tej pory trzy książki, a każdą z nich od poprzedniczki dzieli dekada. Tartt pisze wolno, wiele lat dopracowując swoje teksty. Debiutancka „Tajemna historia”, świetna, napisana magnetycznym stylem historia pewnego morderstwa z miejsca stała się bestsellerem. Charakterystyczny, dopracowany w najmniejszych szczegółach wygląd pisarki sprawia, że nie sposób jej pomylić z kimkolwiek innym, a ilość narosłych wokół niej legend przyprawia o zawrót głowy. „Szczygieł”, jej najnowsza i najdłuższa powieść przyniósł jej nie tylko Pulitzera i ogromny komercyjny sukces, ale także nominację do 100 najbardziej wpływowych ludzi według magazynu Time.
Pisany ponad dziesięć lat, imponujący czy wręcz onieśmielający swoimi rozmiarami „Szczygieł” porównywany jest nie bez racji do Harry’ego Pottera. Tartt sama podsuwa takie porównanie: główny bohater otrzymuje przezwisko Potter ze względu na kształt swoich okularów. Podobieństwa to nie tylko wydawniczy fenomen, chłopięca Bildungsroman czy osierocony główny bohater. Choć w „Szczygle” brakuje latających mioteł i spiczastych kapeluszy, trudno oprzeć się wrażeniu, że Donna Tartt pisze nieco mniej czarodziejską wersję powieści J.K. Rowling, niestety odartą już ze świeżości i uroku pierwowzoru. Różnica polega na tym, że powieści Rowling przeznaczone były dla dzieci, Tartt natomiast pisze dla dorosłych – tyle że stylem powieści dla młodzieży. Co sprawiło, że powieść z nastoletnim bohaterem, pisana z jego punktu widzenia i jego językiem, w dodatku operująca dziecięcą logiką, stała się bestsellerem dla dorosłych, zgarniając przy tym jedną z ważniejszych literackich nagród? Być może na fali popularności powieści dla nastolatków spod znaku young adults kultura dorosłych zaczęła nieco dziecinnieć?
Powieść zaczyna się obiecująco. Główny bohater, zamknięty w hotelowym pokoju w Holandii obsesyjnie przegląda lokalne gazety, próbując przeniknąć nieznany mu język i wyczytać spomiędzy wierszy, czy policja wpadła już na jego trop. By wyjaśnić, jak znalazł się w tym miejscu i co takiego zrobił, musimy cofnąć się w czasie o kilkanaście lat, a następnie przebrnąć przez osiemset gęsto zadrukowanych stron powieści. Trzynastoletni bohater i narrator Theo Decker w dramatycznych okolicznościach traci samotnie wychowującą go matkę i wchodzi w posiadanie bezcennego obrazu – tytułowego „Szczygła” Carela Fabritusa, jednego z uczniów Rembrandta. Tak zaczyna się historia peregrynacji bohatera. Theo zmienia miejsca zamieszkania i opiekunów, poznaje uroki Las Vegas i nieograniczonego dostępu do alkoholu, para się drobnymi kradzieżami, wreszcie odnajduje swoje miejsce w domu renowatora antyków Hobiego, którego zmarły wspólnik przyczynił się do nieumyślnej kradzieży Szczygła. Mija kilka lat i dorosły teraz Theo nadal nie wie, jak powinien rozwiązać kwestię obrazu, o którym, jak się okazuje, nie wszyscy zapomnieli.
Theo nie jest bohaterem, którego łatwo polubić. Chłopiec, który stracił matkę i któremu można było współczuć w drugiej połowie powieści zostaje narkomanem i wyrachowanym oszustem. Jego deklarowana wielokrotnie i z emfazą miłość do siostrzenicy Hobiego, Pippy, kolejnego świadka dramatycznych wydarzeń z przeszłości, jest uczuciem egoistycznym i zaborczym, a przyjaźń z Hobiem nie powstrzymuje Theo od kłamania i wciągania opiekuna w coraz mroczniejsze przekręty finansowe. To nie do końca zarzut wobec powieści – Theo jest człowiekiem z krwi i kości, często błądzącym, ale w gruncie rzeczy dobrym, lub przynajmniej mającym dobre intencje. Problem polega na tym, że nie jest to postać na tyle skomplikowana, ciekawa, czy – właśnie – możliwa do polubienia, by prowadzić czytelnika przez kolejne, ciągnące się nieomal w nieskończoność epizody. O wiele lepiej wypadają postacie drugoplanowe: polsko-ukraiński zawadiaka Boris, który wprowadza Theo w świat używek, potem zaś pojawia się niespodziewanie niczym deus ex machina, by wyciągnąć dawnego przyjaciela z tarapatów, czy na poły nierealna figura Hobiego, idealnego ojca, przyjaciela i opiekuna. Pracownia tego ostatniego, ciemna, przytulna, pełna starych mebli i nieodkrytych tajemnic staje się dla Theo prawdziwą ostoją, nieruchomym centrum zwariowanego i chaotycznego świata.
Są w tej książce fragmenty świetne, lekkie, brawurowo dowcipne. Tym bardziej szkoda, że „Szczygieł” ugina się pod ciężarem nadmiaru: słów, pomysłów, wreszcie niepotrzebnej podniosłości, która w założeniu miała być poruszająca, w rzeczywistości zaś ociera się o kicz.
Wygłaszane już po rozwiązaniu akcji komentarze Theo przypominają złote myśli z kalendarza dla nastolatków, cała fabuła zaś wraz z doskonałym pomysłem obrazu jako osi zdarzeń i życia bohaterów, staje się pretekstem dla przytoczenia kilku trywialnych tez. Osiemset stron długich, wygłaszanych mechanicznie dialogów, schematyczne postacie (psychoterapeuta, który niczego nie rozumie, ojciec Borisa, alkoholik ze skłonnością do przemocy, czy Xandra, lekomanka i nowa dziewczyna ojca Theo, oczywiście nieznośnego hazardzisty), wreszcie coraz bardziej irytujące zbiegi okoliczności, wszystko to sprawia, że tę wyczekiwaną powieść czyta się z rosnącym znużeniem. W odbiorze nie pomaga też naiwna narracja, pozbawiona finezji, która cechowała wcześniejsze powieści Tartt. Oczekiwania wobec „Szczygła” były wysokie – być może aż za wysokie, tym bardziej bolesne jest zatem rozczarowanie.