Recenzja
Metoda w szaleństwie?
Raymond Queneau jako autor powieści jest zupełnie nieprzewidywalny. Pełen chaosu początek, fabularna dezynwoltura i formalny eksperyment nie do końca służą „Psiej trawce” – zbyt dużo czasu zajmuje próba odnalezienia się w literackim świecie papierowych postaci. Jednak w szaleństwie francuskiego pisarza jest metoda.
Przetłumaczony po raz pierwszy na język polski debiut Queneau należałoby nazwać niedojrzałą wersją późniejszych powieści eksperymentalnych, takich jak „Zazie w metrze” czy „Pierrot mon ami”. „Psia trawka” jest swoistą uwerturą, w której nie dało się uniknąć błędów początkującego autora. Wszystkiego jest tutaj za dużo – gier słownych, łamanej składni, absurdalnych zwrotów akcji, narracyjnych sztuczek. Preoulipijskie ćwiczenie powinno bawić, grzeszy jednak przerostem środków i ciężarem formy.
Sam Queneau widział w swojej powieści pastisz „Rozprawy o metodzie” Kartezjusza, a nawet rozdział streszczający „Parmenidesa” Platona. W rzeczywistości „Psia trawka” jest wariacką opowieścią o urzędniku z paryskiego przedmieścia i purenonsensową groteską opartą na zabawie w głuchy telefon. Źle podsłuchany dialog dwójki bohaterów pociągnie za sobą tragiczną w skutkach intrygę i wielkomiejską epopeję zamieni w powieść z pozoru detektywistyczną. Zaskakujące jest to, że w tej niemal kryminalnej fabule odnajdziemy plejadę barwnych postaci rodem z farsy, m.in.: akuszerkę trudniącą się wykonywaniem aborcji, podglądacza Piotra Wielkiego oraz karła.
„Psią trawką” przywodzi na myśl „Kosmos” Gombrowicza. Równoległa lektura odkrywa zupełnie nowe sensy, tygiel gatunkowy i świetnie ograne literackie klisze. U Queneau odnajdziemy elementy quasi-kryminału czy powieści sensacyjnej, slapstickowe gagi, chwyty francuskiej nowej powieści. „Psia trawka”, podobnie jak „Kosmos”, to także artystyczny traktat o języku, semiotyczny eksperyment i prześmiewcza fenomenologia. Bohaterowie odkrywają swoją fikcyjność i nadrzędną rolę narratora, w obu powieściach prowadzą absurdalne śledztwa, mierzą się z chaosem materii i niejednoznacznością doświadczenia.
Podobnie jak w swoich pozostałych książkach, Queneau korzysta tutaj z mowy potocznej, fonetycznego zapisu, gry słów i stylów, jednak bez znakomitego wstępu Anny Wasilewskiej powieść byłaby o połowę uboższa – nie każdy czytelnik zna francuszczyznę na tyle, by wychwycić znacząco brzmiący tytuł [fr. „Le chiendent” składa się z dwóch słów: chien (pies) i dent (ząb); nazwisko Queneau może pochodzić zarówno od słowa quenot (pies), jak i quenotte (ząb); polski przekład zachowuje w tytule psa].
„Psia trawka” wymaga od czytelników pewnego „kredytu zaufania” – powieść wyraźnie zyskuje z rozwojem wypadków, a językowa fasada zaczyna bawić. Jeśli według Queneau arcydzieło przypomina cebulę, jego powieściowy debiut trzeba odkrywać więcej niż jeden raz, a płakać można tylko ze śmiechu.