Recenzja
Prawda i zmyślenie
John Banville na spotkaniu z fanami w ramach krakowskiego Festiwalu Conrada mówił między innymi o silnych związkach irlandzkiej literatury z poezją. I w tym właśnie leży siła jego własnej prozy – oszałamiającego swoją językową doskonałością poematu.
W swojej najnowszej powieści Banville powraca do historii Alexandra Cleave’a, emerytowanego aktora, bohatera znanego już czytelnikom irlandzkiego autora z „Zaćmienia” oraz opowiadającej losy jego córki Cass powieści „Shroud”. Polski czytelnik, znów poszkodowany niejasnymi celami wydawnictw (Banville’a w Polsce wydawało dotąd trzech różnych wydawców) ma szansę przeczytać tylko pierwszą z nich. Następna w kolejności, „Shroud”, została z niewiadomych powodów pominięta, co wprawdzie nie powinno przeszkadzać w odbiorze nowowydanego „Prawa do światła”, ale z całą pewnością nie pomaga w rozszyfrowaniu pewnych tajemnic.
A tych jest w książce co najmniej kilka. Dobrowolnie uwięziony na poddaszu Alex spisuje historię młodzieńczego romansu z wiele lat starszą matką najlepszego przyjaciela. Wydarzenia z przeszłości, niejasne, poddane nieubłaganemu procesowi zapominania powracają powoli, pełne nieścisłości i wyraźnych sprzeczności, pozwalają jednak uciec w krainę radosnego dzieciństwa przed osobistą tragedią z „Zaćmienia”. Poczucie nierealności towarzyszące odtwarzaniu przeszłości stopniowo wkrada się także w drugi plan czasowy „Prawa do światła”, teraźniejszość. Żona Alexa nocami miota się po domu w poszukiwaniu zmarłej córki, a on sam nie może oprzeć się wrażeniu, że Cass utknęła pomiędzy światem żywych a krainą umarłych. Niesamowity, na poły nierealny splot wydarzeń sprawia, że Alex otrzymuje rolę w filmie o tajemniczym Axelu Vanderze, którego imię jest anagramem imienia głównego bohatera. Na scenę wkraczają kolejne, równie tajemnicze postacie: Dawn Davenport, młoda, osierocona przez ojca aktorka, która staje się dla Alexa substytutem córki, producentka Marcy Meriweather, tajemniczy autor scenariusza JB oraz Billy Stryker, researcherka o nieomal ponadludzkiej umiejętności wyciągania z ludzi niewygodnych wspomnień.
Bohaterowie ci, ledwie zarysowani, są trochę jak postacie ze snu, o rozmytych konturach, nawet ich imiona brzmią podejrzanie. Alex tymczasem wciąż zmaga się ze swoimi wspomnieniami, widząc, jak dalece zostały naznaczone jego osobą, zniekształcone, chwilami wręcz jawnie przeczące faktom. Przeszłość miesza się z teraźniejszością, skutki z przyczynami, a wspomnienia ulegają wykrzywieniu do tego stopnia, że wydaje się, że to powieściowe „teraz” wpływa na wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat. Wkrótce zaciera się granica między faktem a zmyśleniem i wszystko rozpływa się w onirycznym potoku narracji.
I to właśnie niepowtarzalny sposób prowadzenia narracji i językowy kunszt opowieści stanowią znak rozpoznawczy Johna Banville’a. „Prawo do światła”, podobnie jak poprzednie powieści irlandzkiego pisarza, opowiadają nie tyle konkretną historię, ile sposób, w jaki konstytuuje się ona w języku. Opowieść „staje się” w procesie jej opowiadania, przywołania konkretnych słów, z jednej strony na poły odrealnionych, poetycko metaforycznych, z drugiej zaś – plastycznych w przywoływanych zmysłowych doznaniach. Rzeczywistość nie ma w tym wszystkim większego znaczenia – liczy się sposób jej postrzegania i wyrażania za pomocą języka. „Prawo do światła” to wysmakowana, doskonała językowo proza, od której nie sposób się oderwać.