Recenzja
Przełom potrzebny od zaraz
Jeśli przyjąć, że życie to ciągła powtarzalność, czego potrzebuje człowiek, by na moment wznieść się ponad nią? Samotności, podróży, rewolucji? Może bezgranicznej fascynacji sztuką, pięknem, drugim człowiekiem. Może poszukiwanie przełomu nieodłącznie wiąże się z drogą, a odpowiedź przychodzi wraz ze śmiercią. A skoro i historia lubi się powtarzać, śmierć jeszcze raz nadejdzie w Wenecji.
Marcinowi Nowakowi Lubeckiemu nie można odmówić odwagi. Debiutuje powieścią bezpośrednio, bezczelnie i bezwstydnie nawiązującą do powstałej przeszło sto lat temu, uznawanej za największe dzieło Thomasa Manna w obrębie noweli, „Śmierci w Wenecji”. Nieświadomy własnych umiejętności autor naraziłby się tym jedynie na śmieszność. U Lubeckiego odwaga idzie w parze z dobrym piórem.
Podobieństw i analogii jest we „Łzie i morzu” sporo. Zgadza się miejsce akcji, zachowana została ciągłość bohaterów (Tadzio u Manna to ten sam Tadeusz, tyle że 50 lat później), łączy ich homoseksualna obsesja starszego mężczyzny do ładniutkiego młodzieńca. Ale mimo podobieństw, debiutu Lubeckiego nie trzeba obowiązkowo czytać jako kontynuacji modernistycznej noweli.
Patrzenie na jego powieść przez pryzmat „Śmierci…”, byłoby karą bardzo surową, odbierającą „Łzie i morzu” autonomię, na jaką zasługuje. A to przede wszystkim ze względu na bezbłędnie oddaną atmosferę wędrówki po włoskich ulicach, akcję, która uwodzi i odmierzony co do litery, niedopuszczający do głosu pretensjonalnego i nazbyt sentymentalnego tonu język.
Bo Lubecki tymi pozornie spokojnymi słowami kreśli marzenie o lepszym, prawdziwym świecie, bada granice między sztuką a życiem, mierzy temperaturę ludzkich namiętności. Pyta o istotę głosem bez pretensji, a wcale nie mniej ważnym. Ten narracyjny spokój przepływa między zdaniami, jak gondola po weneckich kanałach: wywołuje uczucie zachwytu, ale nie zwalnia z refleksji.
Spacery bohatera „Łzy i morza”, podstarzałego pisarza z Polski Ludowej, w całości wypełnione są niezobowiązującymi rozważaniami, dotykającymi jednak spraw najistotniejszych. Marzy mu się odpowiedź na pytanie, jak uzyskać dostęp do własnej wolności i pewność, czy to, co robił dotychczas było świadomym wyborem, czy jedynie zlepkiem obowiązków sztucznie wypełniających dni.
Marcin Lubecki kontrastując młodość ze „starzyzną”, prowadzi czytającego w stronę prawdy o nim samym i prowokuje do zredefiniowania wartości. Tak na wszelki wypadek, póki rozczarowanie nie jest zbyt duże, a nasza własna Wenecja, przynajmniej w teorii, jeszcze na nas nie czeka.