15 stycznia 2014

Wojciech Orliński mówi jak jest

Tym, co mnie najbardziej przestraszyło w sugestywnie zatytułowanej książce Wojciecha Orlińskiego, nie są wizje powszechnej inwigilacji, w których wszyscy kiedyś odpowiemy za wyszukiwane w Google’u porno, ale prosta matematyka.

 

W rozdziale „Jak utraciliśmy kulturę” popularny WO przytacza niby oczywisty, a jednak bolesny fakt – Daft Punk, autorzy największego przeboju 2013 roku, „Get Lucky”, zarobili na jego streamingu (a streaming to, według korpopatrycjuszy, przyszłość i nadzieja przemysłu muzycznego), uwaga, uwaga, 26 tysięcy dolarów. Jeśli ktoś nie ma większego pojęcia o ekonomii muzyki pop, wyjaśniam: to szokująco mało. Oczywiście w tej kwocie nie zamkną się wszystkie wpływy duetu z tytułu autorstwa hitu, pozostają przecież opłaty licencyjne, z tytułu sprzedaży fizycznego nośnika itp. Ale porównajmy to sobie z przypadkiem Nicka Lowe’a – w latach 70. ten singer-songwriter nie oczekiwał pewnie, że „(What’s So Funny ‘Bout) Peace, Love And Understanding” jego autorstwa, przeszło dekadę później uczyni go bogatym człowiekiem – a wystarczyło, by cover piosenki znalazł się na ścieżce dźwiękowej filmu „Bodyguard” i w ten sposób znalazł kilkadziesiąt milionów nabywców (wraz z płytą CD). A Daft Punk? Jak pisze Orliński, za te 26 tys. dolców, nie kupią sobie nawet porządnej limuzyny.

 

Pozornie zaduma nad ekonomiczną udręką artystów nie jest tematem „Internet. Czas się bać”. Książkę – i słusznie, bo to nośne – promuje się jako głos przeciwko inwigilacji na zastraszającą skalę, której ofiarami padamy korzystając z usług Google’a, Facebooka, Amazona. Bo utożsamianie całego internetu z obszarem wpływu jego największych marek jest uprawnione, odkąd każda z nich zmonopolizowała swój kawałek sieci. Dowód na to WO przeprowadza ze swadą, ale pozwolę sobie nie streszczać jego tez – dość powiedzieć, że lektura „Internet. Czas się bać” przypomina niezobowiązujący dialog, w którym dla czytelnika pozostaje sporo miejsca na polemikę i drobne uszczypliwości wobec autora („Tajemnica korespondencji nie rozciąga się na korespondencję mailową? No panie Wojtku…”), ale założę się, że nawet ideowi przeciwnicy Orlińskiego (otwartyści, jak ich nazywa) po skończeniu lektury ustawią swoje przeglądarki na opcję „do-not-track”.

 

Tyle, że – jak wspomniałem – to wszystko nie stanowi o shock-value książki, a więc nie jest jej największą wartością. Orliński tworzy bowiem coś więcej, niż tylko kompilację zgrabnych, śmieszno-strasznych anegdot o szpiegach na Fejsie i przepisach sankcjonujących składanie fałszywych zeznań – tworzy przekonujący opis świata, bo sieć to świat, nie żadna wirtualna rzeczywistość, ale być może najdoskonalsza emanacja popkultury, zjawiska definiującego nasze życie w XX i XXI wieku. Popkultura zaczyna się tam, gdzie zdolność do autokreacji, a przecież „w internecie nikt nie wie, że jesteś psem”. Choć, jak pisze Orliński – i to jest właśnie moment, w którym udaje mu się jednym zdaniem złapać całą sprzeczność i groteskę sytuacji – żaden internetowy mit, jak ten o psie, nie wydaje się dzisiaj tak dalece zdezaktualizowany.

 

W książce Orlińskiego świat zmierza w stronę coraz głębszej ignorancji (otwartyści powiedzieliby „specjalizacji”). To model, w którym niby mamy dostęp do całej wiedzy (czyli możemy być tym surfującym psem), ale jednocześnie ci-pociągający-za-sznurki sprawią, że otrzymamy wiedzę zgodną z ich interesami (czyli pies pozostanie incognito, ale tylko dla innych psów). Skutki tego procesu rozciągają się zaś daleko poza sferę wolności osobistych, stanowią koło zamachowe gospodarki, wpływają na procesy polityczne, przede wszystkim zaś dotykają zbiorowej i indywidualnej percepcji. To w jaki sposób korzystamy z internetu (a nie możemy już korzystać z niego inaczej) kształtuje nasze postrzeganie świata.

 

Oczywiście dziennikarz „Wyborczej” dotyka tak szerokiej problematyki w, bądź co bądź, zwięzłym wywodzie, lecz kreśli obraz spójny i przekonujący. Udaje mu się więc uniknąć akademickiego dydaktyzmu z jednej strony i popularnonaukowych uproszczeń z drugiej. Ale też, że podobna publikacja wyszła spod pióra Orlińskiego, nie jest przypadkiem. To przecież wymierający gatunek – „dziennikarz zajmujący się popkulturą”. Autor, którego nie sposób przypisać do działów Świat ani Kraj, bo format newsa jest mu obcy; nie do gospodarczego, bo ze zbytnią dezynwolturą podchodzi do swoich analiz; nawet znikający już z mediów dział kultury, ze sztywnymi recenzjami i relacjami, musi mieć z Orlińskim problem (tzn. klęskę urodzaju). Nie spodziewałbym się więc, że tak brawurową analizę stanu świata zaoferują na polskim gruncie zamknięci w swoich bańkach dziennikarze polityczni czy gospodarczy, ale właśnie ten pan od popkultury, czyli od wszystkiego. Ktoś, kto potrafi ze sprzedaży singla Daft Punk wyciągnąć wnioski rozciągające się na sferę bezpieczeństwa narodowego. A że nie jest to analiza niepodważalna, pozbawiona błędów, cóż – to już Ryszard Kapuściński mówił, że nie ogarnia świata. A za jego czasów stron zindeksowanych w Google’u było o wiele, wiele mniej.

Książki, o których pisał autor