Recenzja
Wyspa banału
Igor Ostachowicz, autor dobrej „Nocy żywych Żydów” w „Zielonej Wyspie” ponosi klęskę. Zamiast thrillera dostajemy, niezamierzenie raczej, opowieść o pustce duchowej współczesnego człowieka i atrofii uczuć.
Główna bohaterka i narratorka, Magda, w ramach zadośćuczynienia po mężowskiej zdradzie otrzymuje wakacje jedyne w swoim rodzaju. Ma spędzić dwa tygodnie na bezludnej wyspie, odciętej od świata, chłodnej, smaganej falami pełnego zdradliwych prądów morza. Problem polega na tym, że wyspa nie jest wcale bezludna. W wyniku podejrzanego zbiegu okoliczności na wyspie znajduje się krajan Magdy, Jarek. W tym momencie powinna rozpocząć się pełna napięcia gra pomiędzy dwojgiem ludzi, którzy z jednej strony są wobec siebie co najmniej nieufni, z drugiej zaś – natychmiast zostają kochankami. Powinna – bo niestety napięcia wypatruje się bez efektów właściwie do ostatnich stron.
Magda okazuje się lekomanką o zdecydowanie psychopatycznych skłonnościach, Jarek zaś nadużywającym alkoholu miłośnikiem kanapy. Role ofiary i oprawcy zmieniają się przez kilkaset stron powieści kilkukrotnie, nie budząc przy tym jednak większych emocji. Rozciągnięta w nieskończoność prosta w gruncie rzeczy fabuła nie proponuje bowiem właściwie żadnej gry między bohaterami, tej reklamowanej na okładce powieści mieszanki strachu i fascynacji. Wszystko zaś podane zostaje w języku, któremu daleko do żywej, ironicznej prozy „Nocy żywych Żydów”.
Bohaterowie snują się po domu bez życia, co jakiś czas zamieniając ze sobą kilka boleśnie prostych zdań o ulubionych filmach. Nie ma pomiędzy nimi zupełnie nic: ani napięcia, ani uczuć, ani pożądania początkujących kochanków. Jarek mówi: „podniecasz mnie” jakby komentował pogodę, a tortury, jakim poddaje go Magda, są pozbawione sensu i przyczyny. Może był w tym jakiś autorski zamysł, diagnoza współczesności, w której ludzie zadają banalne pytania, a odpowiadają cytatami z filmów i telewizyjnych seriali. Może i przemoc, i miłość są tylko pustymi gestami, które odgrywa się machinalnie bez głębszego namysłu czy choćby zamiaru. Ale w „Zielonej wyspie” tego zamysłu, ironicznego mrugnięcia autorskiego oka nie widać. Otrzymujemy za to historię dwojga absurdalnych postaci w równie absurdalnej sytuacji, która nie generuje żadnych emocji poza dojmującą nudą. I jedyne pytanie, jakie w tym – podobno – thrillerze zadaje sobie czytelnik brzmi: kiedy oni się wreszcie nawzajem wykończą?