Recenzja
Za dużo Zuzy w „Zuzie…”
„Jak zareagują czytelnicy?”. Postawione przez speców od PR pytanie, wykorzystane przez wydawcę jako promocyjny haczyk i umieszczone na czwartej stronie okładki najnowszej powieści Jerzego Pilcha, sugeruje wyraźnie, że po lekturze „Zuzy albo czasu oddalenia” czytelnik pozostaje mocno skonfundowany.
Skąd ta konfuzja? Powodów jest wiele. Po pierwsze – objętość. Chodzi tutaj nie tylko o mikroskopijne rozmiary tekstu, rozdętego dzięki edytorskim sztuczkom do wielkości „normalnej” książki. A przecież nikt nie powiedział, że więcej znaczy lepiej. Sam Pilch ma wszak na swoim koncie utwory krótkie, które jednak uznać należy za jedne z jego najwybitniejszych powieści (mam tu na myśli przede wszystkim „Inne rozkosze” oraz „Spis cudzołożnic”). W „Zuzie…” jednak zwięzłość nie przekłada się na jakość. Najnowsza powieść Pilcha nie jest bowiem gęsta. Genialnej, rozpoznawalnej Pilchowej frazy jest tu jak na lekarstwo, fragmenty świetne giną wśród błahostek i dłużyzn, których wcześniej u tego pisarza nie było.
Być może ma to związek – to po drugie – z charakterem tej publikacji, którą, opatrzywszy to porównanie wieloma zastrzeżeniami, postawić można w jednym rzędzie z Mrożkowskim „Baltazarem”. Byłoby to zatem coś na wzór literatury terapeutycznej? Pilch niejednokrotnie wspomina w „Zuzie…” swoją chorobę i choć przynależy ona tutaj wyraźnie do świata fikcjonalnego, autobiograficzny charakter powieści ujawnia się najpełniej właśnie we fragmentach „parkinsonowskich”. O głównym bohaterze Vladzie, „zwanym w pewnych kręgach Nedovladem”, autor pisze z właściwą sobie ironią: „Aż takie alter ego?”. I choć o samej chorobie nie mówi się tu z taką szczerością jak w „Drugim dzienniku”, jej obecność jest wyczuwalna, choćby w kwestiach technicznych. Książka, dyktowana raczej niż zapisywana, nie jest wolna od niezamierzonych powtórzeń, od narracyjnych przeskoków, zastanawiających zmian w samym statusie narratora, urwanych wątków itp. Można to zatem uznać za walkę z oporną materią. Powieść zaś za rzemieślniczą wprawkę, swoistą „palcówkę” przed prawdziwym koncertem, którym z pewnością będzie przygotowywana „Autobiografia w sensie ścisłym”, o której Pilch wspomina w „Dzienniku”, wydawca zaś – jakby w ramach zadośćuczynienia – na czwartej stronie okładki.
I po trzecie wreszcie – temat. Starszy mężczyzna pożąda młodej dziewczyny. Topos tak podstawowy, że aż do bólu zgrany. Literackie transfiguracje biblijnej opowieści o Zuzannie i starcach od dawna nie wzbudzają już czytelniczej ekscytacji, nierzadko wręcz irytują i zawstydzają, tym bardziej, że – jeśli nie jest się, dla przykładu, Philipem Rothem – łatwo osunąć się przy takiej obróbce w banał. Pilch jako pisarz wyjątkowo wytrawny doskonale zdaje sobie z tego sprawę i co chwila stara się brać swoją historię w nawias. Dystansuje się choćby za pomocą samej formy – cała historia ma być „rękopisem znalezionym” (niefortunny przeskok z jednej kliszy w drugą). Ale też za pomocą nieustannych przypomnień w rodzaju: „W sprzedajnej dwudziestolatce? Zakochałem się? Facet po sześćdziesiątce opowiadający o swych wzlotach uczuciowych to jest żenada”. I rzeczywiście – poniekąd jest. Całe passusy poświęcone zgłębianiu moralności prostytutek, dłużyzny, szowinistyczne wynurzenia, peany na cześć sztucznych piersi. To się musiało źle skończyć.
Ale, mimo tego, że jest to jedna z najsłabszych rzeczy Pilcha, wcale nie jest tak źle. A raczej – momentami jest całkiem dobrze. Rzecz w tym, że najlepiej jest wtedy, kiedy Pilch łączy główny temat z pobocznym (kapitalna scena przygotowań do wspólnej wizyty z wybranką w wiślańskim domu) lub całkowicie go porzuca. Jednym słowem – im dalej od Zuzy, tym lepiej. I nie idzie wyłącznie o emblematyczne dla autora „Bezpowrotnie utraconej leworęczności” frazy o ewangelickiej braci, o doskonale rozpoznawalnych wiślańskich bohaterów, o autobiograficzny kontekst. Najlepsza – moim zdaniem – jest w „Zuzie…” historia, która uwydatnia, czy też usprawiedliwia szkatułkowy charakter powieści. To nawiązująca w pewnym stopniu do „Spisu cudzołożnic” opowieść przywołująca przeszłe partnerki bohatera. Mamy tu do czynienia z tym, co w pisarstwie Pilcha najlepsze – ironią, zaskakującą czułością, językową maestrią, narracyjnym szwungiem. Cóż z tego, skoro wątek ten jest co chwila zarzucany na rzecz nieustannych bajdurzeń o zbawczym działaniu botoksu i silikonu. „Lepsza sztuczna konstrukcja niż anatomiczna klęska” – mówi o kobiecych piersiach bohater. Może ta sentencja sprawdziłaby się także literacko – lepsza sztuczna (bo doklejona) konstrukcja niż artystyczna klęska. Albo, raz jeszcze posiłkując się cytatem z „Zuzy…”: „Starzy rabini powiadają: liczy się tylko pierwsza żona, reszta to zawracanie głowy”. Może trzeba było ich posłuchać i odpuścić sobie Zuzę, a wrócić do tego, co pierwsze? Bo w tej „Zuzie…” chyba nieco za dużo Zuzy.