14 grudnia 2012

Pisarz na emeryturze

„Mój Boże, jak ja nienawidzę pisania, mordęgi samodyscypliny, przymusu porządkowania własnego wnętrza i przenoszenia tych porządków za pomocą mechaniki ruchów w pismo, w gramatyczny wyraz, w kształt na papierze! Jakże czuję się podle, gdy nakaz pisania formuje się w mózgu, zaś lekko, beztrosko, radośnie, gdy znajduję wymówkę, decyduję, że najpierw trzeba sprzątnąć mieszkanie lub zacerować skarpetkę” – pisał Leopold Tyrmand w „Dzienniku 1954”. Wyartykułował w ten sposób jeden z największych paradoksów literatury – jej twórcy często pisać wprost… nie znoszą. Tym bardziej zastanawia więc fakt, że tak niewielu z nich zdecydowało się porzucić literaturę, doszedłszy wcześniej do wniosku, że ani oni jej, ani ona im nic więcej zaoferować nie może.

Ostatnio głośnym echem odbiła się deklaracja Philipa Rotha, który w krótkim wywiadzie dla francuskiego magazynu „Les Inrocks” ogłosił rozbrat z prozą. Autor kilkunastu powieści, permanentny kandydat do Nobla, którego Akademia z podziwu godną konsekwencją pomija w swoich werdyktach, miał jednak pełne prawo poczuć się zmęczony. Był literackim mnichem, który narzucił sobie surową regułę – przez lata dzień w dzień sterczał godzinami przy swoim pulpicie (pisał bowiem na stojąco, co wbrew pozorom jest dla kręgosłupa zdrowsze), zapisując stronę po stronie i sekundując swym bohaterom w ich duchowych i cielesnych przemianach. W końcu ów skrupulatny kronikarz męskich upadków obwieścił, że ostatecznie kończy z fikcją, że wszystko, co miał do powiedzenia w tej materii, zostało już powiedziane. Wielbicielom talentu Rotha pozostaje więc powrót do jego imponującego dorobku i nadzieja, że autor „Kompleksu Portnoya” nie porzuci literatury jako takiej i skupi się na innych gatunkach literackich.

 

Wśród współczesnych pisarzy Roth jest wprawdzie przykładem specyficznym, ale jednak nie całkiem odosobnionym. Mniej więcej w tym samym czasie co amerykański prozaik, choć w sposób skromniejszy, bez medialnego szumu, podobną decyzję powziął również Imre Kertész, węgierski noblista z 2002 roku, autor choćby „Losu utraconego”. Przy okazji przekazywania swych literackich archiwów berlińskiej Academy of Arts w listopadzie tego roku obwieścił światu, a dokładniej pismu „Der Spiegel”, że „nie chce już więcej pisać”. Zmagający się od lat z chorobą Parkinsona autor mógł podjąć tę decyzję z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, jego spuścizna to bowiem dzieło prawdziwego literackiego stachanowca, na które składa się 35 tys. stron powieści, esejów, korespondencji i pisanych od 1961 roku dzienników. Te ostatnie zostaną wydane przez renomowane berlińskie wydawnictwo Rowolht, jest więc szansa, że Kertész podąży śladem bardzo popularnego w Polsce Sándora Máraiego, którego „Dzienniki” stały się wydarzeniem literackim istotniejszym nawet od jego licznych powieści.

 

Na polskim podwórku literackim, w każdym razie wśród twórców, którzy zdobyli renomę i „nazwisko”, trudno o podobne przykłady. Jedynym wyjątkiem – do tego wyjątkiem, któremu zdarza się regularnie spacerować po warszawskim Nowym Świecie – jest Tadeusz Konwicki. „Zły Litwin ze złym okiem”, jak sam o sobie mówi, zawsze przejawiał jednak wobec literackiego powołania zdrowy i sympatyczny dystans – nigdy nie traktował literatury jako głównego sposobu zarobkowania, trudniąc się przez całe życie bardziej prozaicznymi pracami redakcyjnymi i przez lata romansując z filmem (to Konwicki jest autorem lub współautorem scenariuszy do „Austerii”, „Matki Joanny od Aniołów” czy „Salta”, wyreżyserował również kilka obrazów, m. in. wspaniały debiutancki „Ostatni dzień lata”). Od powieści odchodził stopniowo i niekonsekwentnie, usiłując najpierw rozsadzić jej ramy i powracając do niej raz na kilka lat. Autor „łże-dzienników”, jak określa swoje utwory o charakterze pamiętnikarskim, ostatecznie zarzucił powieść po opublikowanym w 1992 roku „Czytadle”, mocno, choć niewątpliwie przesadnie, krytykowanym flircie z literaturą popularną. W połowie lat 90. Konwicki rozstał się z twórczością literacką na dobre i publicznie wypowiada się jedynie nagabywany przez dziennikarzy, czego efektem są zbiory wywiadów-rzek. Jasno z nich zresztą wynika, że jego przekonanie, iż w kwestii literatury nie ma już nic więcej do powiedzenia, jest naprawdę mocno przesadzone.

 

Opisane powyżej przypadki dotyczą autorów „wypisanych”, którzy zrozumieli, że doszli do kresu swych literackich poszukiwań, że napisali już wszystko, a nawet więcej niż napisać powinni. Istnieje wszakże kategoria pisarzy, którzy wzięli rozbrat z twórczością artystyczną z przyczyn bardziej osobliwych, dochodząc do wniosku, że literatura nie tylko nie jest właściwym środkiem do celu, ale w realizacji ich dalekosiężnych, a często wykraczających poza nią ambicji po prostu im wadzi.

Najbardziej spektakularnym przykładem w tym towarzystwie jest oczywiście Arthur Rimbaud, niewiarygodnie uzdolniony dzieciak, który z literatury „wyrósł” na progu dojrzałości, gdy miał dwadzieścia jeden lat. Zanim ów młodociany geniusz na dobre odłożył pióro, popełnił trochę wierszy, które zmieniły bieg poezji. Sam siebie nazywał Jasnowidzem – i w pewnym momencie zobaczył siebie jako człowieka czynu, awanturnika, którego trawi ciągłe pragnienie przygody. Swoim planom dał wyraz w „Iluminacjach”, zbiorze poematów prozą: „Dokonało się. Opuszczam Europę. Morskie powietrze wypali moje płuca, egzotyczny klimat mnie zniszczy; pływać, deptać zielsko, polować, przede wszystkim palić; pić mocne trunki, mocne jak z gotującego się metalu, tak jak to robili kochani przodkowie przy ognisku”. „Ja to ktoś inny” – wyznawał też w jednym z listów. Szukał tego „innego” w sobie na trzech kontynentach; był podobno policjantem w Holenderskich Indiach Wschodnich, rekrutował najemników do armii holenderskiej, nadzorował kamieniołomy na Cyprze, handlował bronią w Abisynii i zajmował się importem afrykańskich kadzideł. We wspomnianych „Iluminacjach” napisał: „Gdy wrócę, moje ciało będzie z żelaza, moja skóra ciemna, oczy pełne szaleństwa. Każdy powie, że jestem twardym człowiekiem. Będę miał mnóstwo złota, będę leniwy i brutalny. Kobiety troszczą się o takich chorych dzikusów, którzy wracają z ciepłych krajów. Będę kojarzony z polityką. Ocalony”. Nie jest pewne, czy zdołał zrealizować te ambicje. Przedwcześnie rozstał się nie tylko z poezją, lecz także i z życiem – zmarł na nowotwór kolana, mając zaledwie 37 lat. W akcie zgonu określono go po prostu mianem „kupca”…

Nie musimy jednak mieć jakichś szczególnych kompleksów wobec Zachodu, bo i nasz rodzimy geniusz, sam Adam Mickiewicz, rozstał się z literaturą w sposób nie mniej widowiskowy, choć w nieco późniejszym wieku niż Rimbaud. Kierował się też innymi pobudkami: jak na wieszcza przystało – patriotycznymi. Ale przypadek Mickiewicza był równie spektakularny, co losy autora „Statku pijanego”. Po napisanym w latach 1832–1834 „Panu Tadeuszu” wieszcz, targany tyleż namiętnością do ojczyzny, co kłopotami rodzinnymi, a wreszcie także wątpieniem w dalszy sens uprawiania poezji, tylko sporadycznie dawał dojść do głosu swemu talentowi, by wreszcie ostatecznie zamilknąć i porwać się na czyn. Nie bez wpływu był tu zapewne fakt, że wpadł w „złe” towarzystwo – w 1841 roku poznał Andrzeja Towiańskiego i pod przemożnym wpływem tej tajemniczej persony, dla jednych mistyka, dla innych skończonego hochsztaplera, stał się bez mała prorokiem Koła Sprawy Bożej. Obok działalności misyjnej Mickiewicz testował też swoje talenty organizacyjne; usiłował zakładać własne Legiony najpierw 1848 roku we Włoszech, a później w 1855 roku w… Turcji, tradycyjnie niechętnej carskiej Rosji, a więc przychylnej sprawie polskiej. W „Zdaniach i uwagach”, zbiorze wypisów „z dzieł Jakóba Boehme, Anioła Szlązaka i Saint-Martina”, znajduje się taki oto dwuwiersz: „W słowach tylko chęć widzim, w działaniu potęgę; / Trudniej dzień dobrze przeżyć, niż napisać księgę”. Mickiewicz na własnej skórze przekonał się o słuszności tego sądu, jako że z Turcji już nie wrócił, powalony prawdopodobnie cholerą, choć polska skłonność do teorii spiskowych zaowocowała także podejrzeniem, że wieszcz został otruty.

 

Ale przykład Mickiewicza dowodzi może nade wszystko tego, że pisarze nie powinni zbyt szybko doświadczać uwielbienia; miłość tłumów zaspokaja w nich bowiem żądzę uznania i tępi im pióro. Na szczęście współczesnym literatom w coraz mniejszym stopniu zagraża to niebezpieczeństwo.

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także