27 marca 2013

Koszmar z ulicy S.

Wit Szostak skomponował utwór na ośmiu solistów, chór bezdomnych generałów, trzech wojujących wyrostków, dwóch zwaśnionych poetów, jedną krakowską kamienicę i kilka innych głosów.

 

Nowa książka Szostaka zamyka cykl powieści z Krakowem w tle. Po ludowych „Chochołach” i, rozprawiającym się z narodowymi mitami, „Dumanowskim” autor funduje nam iście muzyczną wariację. Choć nie pojawia się tutaj ani jedna melodia, muzyka jest tu obecna na rozmaitych poziomach, przede wszystkim na poziomie powieściowej konstrukcji. Oparta na polifonii fuga składa się z jednego głównego tematu, wygrywanego zwykle na początku, oraz jego rozwinięć lub reinterpretacji w dalszej części kompozycji. Strukturę fugi wykorzystał m.in. Paul Celan w słynnej „Todesfuge”; u Szostaka podporządkowana jest jej cała narracja.

 

Powieść trzyma nas w obrębie jednej biografii, odmienianej przez wiele osób i przypadków. Bohatera poznajemy na różnych etapach życia, ale jego historie nie sumują się, nie tworzą spójnej całości, są raczej rozgałęzieniami jednego mitu – rozbiegają się na różne strony. Tym, co je spaja, jest sama konieczność opowiadania. Wbrew etymologii (fuga to po łacinie ucieczka) od przymusu opowiadania, tworzenia na nowo własnej biografii w samym akcie opowiadania, nie można się wyzwolić.

 

„Nazywam się Bartłomiej Chochoł” – tym zdaniem autor otwiera każdą z ośmiu opowieści zawartych w książce. Wydaje się, że po takim początku zostaniemy uraczeni historią o starych, dobrych czasach, a Szostak będzie starał się wskrzesić eposowo-biblijną tradycję oral history, siedząc w fotelu i pykając fajkę. Tak się jednak nie dzieje, narracja w „Fudze” nie płynie gładko, jest strumieniem pełnym dysonansów i chwil wahania. Narrator walczy przez cały czas z własną, pełną luk pamięcią. Dlatego tak wiele tu powtórzeń i powracających fraz. Poruszamy się po nitce po kłębka, nawlekamy fakty jak koraliki na sznurek.

 

Narracja „Fugi” ma także drugą, bardziej mroczną stronę. To nie tylko uczenie się świata i siebie na pamięć, to także uporczywe powtarzanie tych samych zdań, wyraźny objaw zaburzeń psychicznych. O tym, że mamy w powieści do czynienia z tożsamością zaburzoną, świadczy przede wszystkim niepewność, z jaką narrator rekonstruuje własną historię, patrzy bowiem na siebie jak na kogoś z zewnątrz. Jak w mało której powieści, słowo „jestem” kojarzy się tutaj z nadużyciem.

 

Tłem dla zmagań Bartłomieja Chochoła z własną tożsamością jest historia wielopokoleniowej rodziny i krakowskiej kamienicy przy ulicy S. Granice podwórka są tutaj granicami świata, dom – podobnie jak w zbliżonej stylistyką powieści Andrzeja Kijowskiego „Dziecko przez ptaka przyniesione” – „miejscem nieruchomym świata”. Członkowie rodziny Chochołów przypominają jednak najbardziej typowych przedstawicieli mieszczańskiej familii. Dziadek „umierający na starość”, babcia „ratująca zagrożony porządek”, ojciec „próbujący stworzyć świat na nowo”, matka „uwalniająca demony” to nie postaci pełnokrwiste, a klisze. Wyjątkowego smak prozie Szostaka nadaje szczypta archaicznej polszczyzny. Wielbiciele staroświeckich opowieści w nowoczesnej formie będą usatysfakcjonowani.