12 kwietnia 2013

Koniec Świata kowbojów

O Cormacku McCarthym do niedawna mówiono, że jest najlepszym spośród nieznanych pisarzy amerykańskich. Dziś to już nieprawda – obok Philipa Rotha wymienia się go jako najpoważniejszego amerykańskiego kandydata do Nobla.

 

Amerykanie wciąż wierzą w Amerykę i w „wielką powieść amerykańską”. I nie tylko dlatego, że za Atlantykiem wciąż ukazują się wielkie powieści. „Wielka powieść amerykańska” jest czymś więcej. To dzieła będące sumą ich narodowego doświadczenia, takie jak książki Dos Passosa, Faulknera czy Steinbecka. McCarthy został do tego grona zaliczony przede wszystkim dzięki Trylogii pogranicza, którą otworzył ponad dwie dekady temu „Rączymi końmi”, kontynuował „Przeprawą” (ukazała się w Polsce pod koniec zeszłego roku) i zakończył wydaną właśnie „Sodomą i Gomorą”. To opus magnum pisarza, rozpisana na trzy tomy opowieść o końcu świata vaqueros, prawdziwych kowbojów.

 

„Sodoma i Gomora” domyka losy dwóch głównych bohaterów cyklu, Johna Grady’ego Cole’a i Billy’ego Perhama, którzy pojawiali się również w eksponowanych rolach w poprzednich częściach trylogii. Powracają tu też wcześniejsze wątki: znany z „Przeprawy” motyw drogi i historia miłosna, która była osią fabuły „Rączych koni”. Mimo że akcja „Sodomy i Gomory” osadzona jest nieledwie współcześnie, już po II wojnie światowej, to można odnieść wrażenie, jakby rzecz działa się w czasach pierwszych osadników. McCarthy opisuje bowiem świat jakby zahibernowany w dawnych formach, surowy i pierwotny, w którym właściwie nie pojawia się technologia. Nowoczesność majaczy jedynie gdzieś na marginesie stron książki – jako rodzaj nieuniknionego zagrożenia, które wcześniej czy później zniszczy dawny świat. Bo „Sodoma i Gomora”, podobnie zresztą jak cała Trylogia pogranicza, jest trenem poświęconym światu dawnych prostych zasad i prawdziwych pionierów.

 

Czytaj więcej na rp.pl.