Artykuł
Lekcja ciemności
Jarosław Marek Rymkiewicz to pisarz osobny. Trudno oprzeć się urokowi jego stylu, jego językowej swadzie, a nawet nieliczącej się z niczym poza własnym widzimisię przewrotności. Autor „Kinderszenen” wypracował też bardzo oryginalny sposób obcowania z przeszłością: nie tyle ją rekonstruuje, co wywołuje umarłych z zakurzonych dokumentów, inkunabułów pochowanych w zakamarkach bibliotek i niedostępnych archiwów. Pożytki z takiej metody są obopólne: Rymkiewicz przydaje życia duchom, oferuje im strzęp istnienia, a następnie wyciąga na spytki, wypytuje o tajemnice, intymnie – nawet bardzo intymnie – z nimi rozmawia. I wykorzystuje do własnych celów.
Bo trudno nie odnieść wrażenia, że poeta z Milanówka stał się zakładnikiem własnych przekonań politycznych i że z książki na książkę coraz mniej chodzi mu o literaturę, a w coraz większym stopniu o rozprawę z domniemanym wrogiem. Historia stanowi tu bowiem jedynie warstwę zewnętrzną i wcale nie najważniejszą. Opowieść o szlachcicu, który stał się symbolem oporu przeciw rozbiorom pierwszej Rzeczpospolitej, i tych, którzy dali na nie placet, to dla Rymkiewicza tylko pretekst, by walić na odlew w jak najbardziej teraźniejszych politycznych oponentów, a raczej – politycznych wrogów.
Autor „Samuela Zborowskiego” bierze na celownik „zdrajców najemnych”, którzy „zawsze pragnęli, żeby ich miano za dobrych Polaków”, „tutejszych Moskali”, „przedajców” na żołdzie Moskwy i Berlina, „którzy Polaków (razem z ich polskością) najchętniej by zlikwidowali”. Przywołuje przy tym Rymkiewicz potężnych sojuszników, bo i Mickiewicza, i Staszica, i samego Reytana oczywiście, i nawet Nietzschego. A wszystko po to, by postulować „podział, którego istotą była różnica w sposobie używania języka – podział, który […] miał przetrwać aż do naszych czasów”. Podział – dodajmy – który z Polaków robi „dwa narody – na zawsze od siebie oddzielone”: naród będących zawsze w większości łajdaków i naród patriotów („patriotów jest zawsze mniej, a stronników Moskwy więcej. Takich, co potrzebują ojczyzny, jest mniej, takich, co jej nie potrzebują, więcej. Cnotliwych jest mniej, a łajdaków więcej […] polscy przedajcy zawsze, gdy staną przeciw wolnym Polakom, są w większości”).
Przy czym nie jest to w ujęciu Rymkiewicza konflikt dwóch wizji państwa, a raczej starcie cywilizacji, które nie mogą obok siebie istnieć. „Polakom, po zlikwidowaniu ich Pierwszej Rzeczypospolitej, był potrzebny (i nadal jest potrzebny) taki bohater, który byłby szaleńcem sprawy polskiej, wariatem polskiej wolności” – zauważa Rymkiewicz i tą książką sam siebie w takiej pozycji szaleńca świętej polskiej sprawy ustawia. I tę pozę przyjmuje, gdy pisze: „rozum jest siłą, której nie należy ufać. Trzeba (w takich sytuacjach) zaufać jakiejś innej, nierozumnej sile. Wydobyć z siebie – żeby się ratować – jakąś ciemną, nierozumną siłę. Jakieś ciemne szaleństwo – rozumniejsze od rozumu”.
Właśnie z powodu owej ciemnej, bezrozumnej siły, która prowadzi Rymkiewicza, na temat „Reytana” właściwie nie da się dyskutować czy ważyć wyłożonych w nim racji. Trudno wręcz rozpatrywać tę książkę w kategoriach dzieła literackiego. To nie literatura, lecz akt oskarżenia. „Wszyscy zdrajcy zapadali się w niepamięć. Tysiące zdrajców – pamięć o nich miała powrócić dopiero wtedy, kiedy Rzeczpospolita znowu zapragnęła istnieć. Tak będzie i teraz – wszyscy zdrajcy, agenci ruscy i pruscy, zapadną się w niepamięć, a potem pamięć o nich powróci – kiedy Rzeczpospolita znów zapragnie istnieć. O tym pamiętajcie, przedajcy […] – wcześniej czy później, wasze kwity będą opublikowane i wszyscy się dowiedzą, ile płaciły wam obce potencje”. To nie literatura, ale wręcz liturgia. A jeśli liturgia, to rzecz jasna tylko dla wierzących i już przekonanych, a zwłaszcza tych, którym marzy się krwawa łaźnia, jakiś bezwzględny domowy obrachunek. W „Reytanie” Rymkiewiczowi nie po raz pierwszy bowiem roją się mordy, rżnięcia, upuszczanie juchy – albo zdrajców, albo tych, którzy stoją po stronie prawdy: „obrońca ojczyzny […] musi żyć w nieustannej gotowości: ojczyzna może zażądać od niego w każdej chwili, żeby dla niej umarł. To […] Ojczyzna może cię wezwać, kiedy zechce, a ty musisz być na to przygotowany”. A krew ta jest potrzebna, żeby nią nakarmić owo transcendentne stworzenie – Polskę-wampira.
Jest w tej wizji Polski i Polaków, w tej wierze Rymkiewicza w ducha narodu żywiącego się krwią Polaków i bez tej krwi upadającego, coś strasznie mrocznego, widmowego, wręcz upiornego. Podobnie jak w biologicznej, stricte darwinowskiej wersji historii, która dzieli narody na pożerające i pożerane. „Pożeranie Polski przez Fryderyka, Katarzynę i Marię Teresę było kompletnie naturalne, całkowicie zwierzęce, a usprawiedliwione tylko w takim porządku, który nie zna i nie potrzebuje usprawiedliwień, czyli w porządku zwierzęcym. […] Zwierzęta (na tym polega ich zwierzęcość) są zawsze głodne i tylko głodne, można nawet powiedzieć, że nie mają nic poza swoim głodem, są z nim tożsame […] Równie oczywiste jest też i to, że pożerane jest słabsze, a pożera silniejsze – i w tym miejscu istnienia nie ma żadnej tajemnicy”. Nie ma tu żadnych upustów wobec ludzkiej potrzeby, by świat uczłowieczyć, nadać mu łagodniejsze oblicze – trupy państw i truchła ludzi wypełniają dzieje, wypełniają świat, wypełniają egzystencję.
Rymkiewicz co najmniej od „Wieszania” uprawia twórczość aluzyjną, politycznie zaangażowaną, tak że trudno byłoby nie wiedzieć, gdzie lokuje swoje sympatie. Ale „Reytanem” przekroczył chyba Rubikon dosłowności – jego ostatnie dzieło to już nie aluzja, lecz otwarty manifest polityczny. Mimo wspaniałej polszczyzny, mimo oryginalnej formy, mimo rzadkiej siły tej prozy, „Reytan” sytuuje się więc tam, gdzie literaturę głuszą werble wzywające na bój. I potwierdza przenikliwość uwagi Nietzschego: „Przekonania są bardziej niebezpiecznymi wrogami prawdy niż kłamstwa”. Zwłaszcza w przypadku literatury.