14 czerwca 2013

Krytyk w oczach pisarza

„Przypuszczam, że pan nie jest wrogiem złośliwości. Według mnie jest to najskuteczniejsza broń rozsądku przeciwko mocom mroków i brzydoty. Złośliwość to duch krytyki, a krytyka rodzi postęp i uświadomienie” – twierdzi Lodovico Settembrini, humanista i pięknoduch, jeden z głównych bohaterów „Czarodziejskiej góry”. Nie każdy pisarz skłonny jest jednak podzielać entuzjazm bohatera powieści Tomasza Manna wobec krytyki.

Co więcej, znalazłby się zapewne legion autorów, którzy za motto swego stosunku do recenzentów w skrytości ducha uznaliby jeden z najsłynniejszych bon-motów pochodzących z „Rejsu”: „Każdy może, prawda, krytykować […] Więc dlatego z punktu, mając na uwadze, że ewentualna krytyka może być, tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było. Tylko aplauz i zaakceptowanie”. Ogólne oczekiwania pisarzy wobec krytyki jeszcze celniej wyraził zaś William Somerset Maugham: „Ludzie proszą cię o krytykę, a oczekują jedynie pochwały”.

 

Uderzając w ton bardziej pojednawczy, można powiedzieć, że napięte stosunki między twórcami i tymi, którzy ich wysiłki oceniają, biorą się z wzajemnego niezrozumienia i odmiennych oczekiwań. Każdy autor bowiem projektuje sobie zarówno idealnego czytelnika, jak i idealnego krytyka – kogoś, kto pochyli się nad książką ze zrozumieniem, wgryzie w jej wielowarstwowe znaczenia, a przede wszystkim doceni trudy i mozoły towarzyszące powstawaniu dzieła. Stąd też największe szczęście, jakiego może dostąpić pisarz – tak szczęście doczesne, jak i pośmiertne – polega być może na tym, że autor takiego oddanego sobie krytyka znajdzie. Jak Gombrowicz, który miał swojego Kota Jeleńskiego, albo Schulz, którego ukochał Jerzy Ficowski. Ten ostatni zresztą specjalnie się ze swoją adoracją nie krył. „U źródeł szkiców zebranych w tej książce było olśnienie” – napisał we wstępie do „Regionów wielkiej herezji”.

 

***

 

Krytyk miłujący to wszakże zjawisko specyficzne, nieomal anormalne, miłosierdzie bowiem nie jest cnotą, którą ta grupa zawodowa pielęgnuje w sobie ze specjalnym upodobaniem. Przedstawiciele tej profesji częściej podążają raczej drogą wskazaną przez Artura Sandauera: „Krytyka, jak ja ją pojmuję, nie jest zajęciem miłych i uczynnych ludzi. Jest bezustanną rezygnacją z dobrych stosunków na rzecz bezlitosnej prawdy”. Pisarz żyje więc z krytykiem nierzadko na stopie wojennej. I daje temu głośny wyraz, choć różne są taktyki prowadzenia potyczek.

 

 

Najczęściej – zgodnie z najlepszymi podręcznikami strategii – krytycy wciągani są na pole bitwy doskonale znane pisarzowi, a następnie zostają osaczeni i bez litości wytępieni. Tę skuteczną i godną polecenia metodę zastosował na przykład wspomniany wyżej Gombrowicz, który na temat krytyków zanotował w „Dzienniku”: „to są prawie zawsze drugo– i trzeciorzędni literaci, osoby pozostające tylko w luźnym, raczej towarzyskim, stosunku ze światem ducha, osoby niebędące na poziomie sprawy, którą mają referować. I na tym właśnie polega największa trudność, której nie da się pominąć, z której rodzi się cały skandal krytyki i jej niemoralność. Pytanie jest takie: w jaki sposób człowiek niższy może krytykować człowieka wyższego, oceniać jego osobowość, wartościować jego pracę – w jaki sposób to może stać się, nie stając się jednocześnie absurdem”. W kwestii inwektyw autor „Ferdydurke” wykazywał zresztą niemały talent; nazywał też krytyków „mistrzami trywializacji”, „artystami przemieniania ostrego życia w nudną papkę”, „kulturalnymi ciotkami” i „doczepionymi pół-krytyczkami”.

 

Obraz krytyka jako niespełnionego literata jest wśród tych ostatnich powszechny. Gombrowiczowi dzielnie sekundowali inni twórcy, jak na przykład Tadeusz Boy Żeleński (który, skądinąd, również trudnił się krytyką literacką). Słynny dwuwiersz: „Krytyk i eunuch z jednej są parafii/ Obaj wiedzą jak, żaden nie potrafi” to może najlepiej znana fraza autorstwa słynnego tłumacza literatury francuskiej. Aby jednak Czytelnik nie odniósł wrażenia, że ujadanie na krytyków to tylko polska specjalność, warto przywołać też słowa angielskiego dramaturga Harolda Pintera, laureata Nagrody Nobla, który wyraził przekonanie, że krytycy „to jednonodzy teoretycy skoku w dal”. Włoski autor Giovanni Guareschi zamiast metafory sportowej użył natomiast porównania odnoszącego się do świata zwierząt: „Krytyk to kwoka, która gdacze, gdy inni znoszą jajka”.

 

Inną popularną wśród twórców metodą radzenia sobie z krytyką jest podkreślanie zależności krytyka od literatury. Zgodnie z tą logiką pisarz da sobie radę bez krytyka, krytyk natomiast bez pisarza obyć się nie może. Myśl tę najzgrabniej wyraził w „Wielkiej księdze mądrości” Jean Cocteau: „Psy, choćby najbardziej złe, nigdy nie gryzą tych, którzy dają im pożywienie. Co za przykład dla krytyków literackich”. W wariancie bardziej wojowniczym krytyk zamienia się zaś po prostu w mikroba żerującego na literaturze, a przede wszystkim literatach. Takie podejście do problemu zaprezentował na przykład Ernest Hemingway, pisząc: „Krytycy są wszami pełzającymi po literaturze”. Wśród współczesnych pisarzy autorowi „Pożegnania z bronią” kroku dotrzymał Michel Houellebecq (co chyba nikogo specjalnie nie dziwi), który we „Wrogach publicznych” nazwał swoich krytyków „mikropasożytami” i dodawał: „w sensie dosłownym nie mogą się już beze mnie obyć; dostarczam [im] pewnej racji istnienia”. Za to zaskakująco oględnie, zwłaszcza zważywszy na swą zasłużoną renomę wichrzyciela, tę samą myśl wyraził Thomas Bernhard: „To, co oni wkładają do środka, w gruncie rzeczy jest moje, bo gdyby nie ja, to taki krytyk nie miałby o czym pisać”.

 

Nie zawsze oczywiście pisarz potrafi przyjąć pozę filozofa i zdarza się, że po prostu uderza w punkt, tak jak amazonka Erica Jong: „Strzeżcie się mężczyzn, którzy atakują pisarki; mają maciupkie penisy, którymi nic nie są w stanie zdziałać”. Bywają też twórcy bardziej subtelni, którzy atakują swych oponentów z bardziej zamaskowanych pozycji, za oręż używając ironii. Bronią tą efektownie wywijał na przykład Karel Čapek, który ograniczył się do konstatacji ogólnej, acz celnej: „Krytykować – to znaczy dowieść autorowi, że nie robi tego tak, jakbym ja to zrobił, gdybym potrafił”. Zaś Stephen King w eseju „O pisaniu” udowodnił, że nieobce są mu nauki stoików: „Dopiero około czterdziestki zrozumiałem, że prawie każdy powieściopisarz i poeta, który opublikował choćby jedną linijkę, był oskarżony przez kogoś o marnowanie swego pochodzącego od Boga talentu. Jeśli piszesz (albo malujesz, albo tańczysz, albo śpiewasz), zawsze znajdzie się ktoś taki, kto sprawi, że poczujesz się parszywie”.

 

Z powyższego można by więc wywnioskować, że między pisarzami a krytykami panuje stan permanentnej wojny, krwawej łaźni, że rację miał brytyjski dramaturg Christoper Hampton, gdy oznajmiał: „Pytać pisarza, co sądzi o krytykach, to jak pytać latarnię uliczną, co sądzi o pieskach”. Ale niektórzy autorzy z krytyki potrafią wyciągnąć przewrotne satysfakcje. Na przykład wspomniany już Thomas Bernhard w opublikowanych również w Polsce rozmowach z Kristą Fleischmann podkreślał, że ataki na jego pisarstwo dodają mu krzepy i wigoru: „Zawsze się cieszę, gdy ktoś we mnie wali, bo wtedy mogę mu po trzykroć oddać, a to czyni człowieka silnym”.

 

Sokrates uważał (tak w każdym razie przedstawiał jego poglądy Platon), że brak krytyki to jedno z większych nieszczęść, jakie może dotknąć człowieka publicznego. Narażeni na zażarte potyczki z własnym ego pisarze rzadko kiedy jednak uświadamiają sobie, jak pusto zrobiłoby się wśród nich bez tych „ukochanych wrogów”. Jednym z godnych uwagi wyjątków jest Tadeusz Konwicki, który w „Kalendarzu i klepsydrze” nie tylko zaproponował ujmującą typologię krytyków (wyróżnił m.in. krytyków-rybki, krytyków-Leonardów, krytyków harmonistów, krytyków wściekłych, krytyków wściekłych pozytywnie i krytyków-mózgowców), ale w tej samej książce ułożył wręcz requiem na cześć tego zanikającego gatunku stworzeń literackich:

 

Smutne będzie życie bez krytyków. A już je widzimy przed sobą, już wynika z mgieł różnych kryzysów, różnych ruchów tektonicznych w kulturoznawstwie, różnych zawijasów powszechnej demokratyzacji naszego bytowania na wyjałowionej pecynie ulepionej z paru podstawowych pierwiastków chemicznych. Nikt nie chce być oficerem, każdy chce zostać generałem. Nikt nie chce być duchownym, każdy chce zostać bogiem. Nikt nie chce objaśniać wszechświata, każdy chce stwarzać wszechświaty. Żegnam się więc z wami, umierający w przytułkach dobroczynności krytycy, krytycy-harmoniści i krytycy wściekli, krytycy, którzy się przegryźli, i krytycy-tabliczki mnożenia, krytycy rybki-pielęgnice i krytycy-Leonardowie, rozpieszczone hybrydy, co się pchacie nachalnie na pokład „Titanica”.

 

Gdyby jednak jacyś krytycy się na przyszłość uchowali, warto podsunąć im pewną myśl wprost z podręcznika „Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi”: „Krytykować, potępiać i narzekać potrafi każdy głupiec – i większość głupców to robi. Ale aby zrozumieć i darować, potrzeba charakteru i samokontroli”.

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także