Artykuł
Rumuński melanż
Ach, ci Rumuni, jak oni to robią, jakże im nie zazdrościć? Nie nadążam z uczeniem się nazwisk, których miłośnik sztuki filmowej nie może zignorować – Mungiu, Jude, Serban, Netzer, Puiu…
Rumuni rządzą w Europie, wyhaczają najważniejsze nagrody na festiwalach i zachwycają mocą filmów robionych za niewielkie pieniądze, filmów przejmujących, wstrząsających, tworzących bezprecedensową szkołę dramatu psychologicznego. „Rodzina jako źródło cierpień” jest w niej dominującym tematem. To filmy w konwencji paradokumentów, często robione kamerą z ręki, blisko bohaterów, w ciasnych planach; dialogi są zaś bardzo kolokwialne, naturalne, aktorzy zdają się improwizować na zadany temat, jak u Mike’a Leigh, który z tej metody stworzył własną siłę. I kto by pomyślał, że właśnie nowe kino rumuńskie jest spośród nowych nurtów kina światowego najbliżej literatury współczesnej. Nie za sprawą fali adaptacji, choć ostatnio Cristian Mungiu, zdobywca Złotej Palmy w Cannes za „4 miesiące 3 tygodnie i 2 dni” z powodzeniem sięgnął po powieść Tatiany Niculescu Bran i oparł na niej swoje znakomite studium zaburzenia w klasztornie wyciszonym „Za wzgórzami”.
Paradoks polega na tym, że antyliterackie kino rumuńskie powstaje z udziałem współczesnych prozaików tego kraju. Młodzi reżyserzy biorą sobie do pomocy młodych literatów, zapraszają ich do współpracy scenariuszowej i osiągają rewelacyjne rezultaty. Dwa najważniejsze filmy ubiegłorocznego Berlinale są autorstwa duetów literacko-filmowych. Zwycięzca festiwalu, Calin Peter Netzer, napisał scenariusz do „Pozycji dziecka”, najlepszego filmu, jaki pojawił się na ekranach polskich kin w marcu, wespół z Razvanem Radulescu. Tę historię toksycznego uzależnienia nadopiekuńczej matki i zbuntowanego, prawie czterdziestoletniego synalka skomentowano i zrecenzowano już jako dzieło wielkie; ja mniemam, że wielka jest w nim scena finałowa, dla niej warto rzecz obejrzeć. Radulescu to prawdziwy universal soldier: jego książki w Rumunii krytyka kocha i nagradza, w Polsce tłumaczono we fragmentach bodaj tylko jego powieść fantasy „Truskawkarnia sowy Kaliopi”. Napisał scenariusze do najważniejszych filmów rumuńskich ostatnich lat, m. in. do „Śmierci pana Lazarescu”, a ostatnio zadebiutował jako reżyser.
Moim osobistym odkryciem jest jednak inny laureat zeszłorocznego festiwalu berlińskiego, Radu Jude, który w tandemie z utalentowaną i na domiar dobrego piękną gwiazdą młodej literatury rumuńskiej, Coriną Sabau, napisał „Wszystkich w naszej rodzinie”. To wielkie, wstrząsające kino za małe pieniądze. Zaczyna się jak psychologiczne slow cinema: bohater długo się budzi, a kiedy już to zrobi, spogląda na telefon i zoczywszy, któż to do niego napisał sms, kwituje nadawcę sążniście i wrogo. Pierwszym słowem, które pada w filmie jest „Spierdalaj”, potem dialogi mieszczą się w szerokim rejestrze rodzicielskiego szczebiotu i bezpardonowych postmałżeńskich wiązanek. Silne emocje są demokratyczne, kiedy się wymkną, prostak staje się tak samo niepoczytalny jak inteligent, używa tego samego rynsztokowego języka, takiej samej przemocy słownej. Inteligent robi to pokraczniej, bo przeplata plugawy słowotok łacińskimi cytatami lub aluzjami kulturowymi. Film Jude to jeden z najbardziej wstrząsających obrazów piekła rodzinnego, jaki powstał w kinie – tym silniejszy, że zaczyna się jak komedia familijna, a kończy jak thriller psychologiczny. Żadna scena krzywdy wobec dziecka nie działała na mnie tak silnie, jak ta, w której zdesperowany ojciec bierze swoją córeczkę na kolana, żeby jej tłumaczyć, jak źle mama się prowadzi i jak wobec tego należałoby ją nazwać.
Czy oprócz tego, że żaden dialog nie brzmi tu fałszywie, można znaleźć jakieś wartości literackie? Owszem: konkubent bohaterki jest pisarzem – chude ma łydki, ale grubą bibliotekę; reprezentuje uduchowioną, eteryczną, pasywną męskość – pozwolił się zdominować. Nie to co mąż – z nim musiały się wióry sypać od walki o władzę w związku – ta walka wciąż trwa, rozwód jej nie zakończył, teraz to walka o dziecko, o prawa rodzicielskie, wreszcie o ustalenie obowiązującej narracji rozstania – kto zawinił, kto był ofiarą – tu nie może być zgody. Pisarzyna dostaje straszliwe manto i jest postacią, której wypada współczuć. To wszystko? Nie, mamy jeszcze podoficera policji, który przedstawia się przez drzwi jako Paul Cioran; taki tam drobiazg, podprogowo umacniający w nas depresyjny nastrój, z którym zmierzamy do finału.
Owóż, pisarzy bać się nie należy. Dobrze użyci, potrafią być dla kina niezwykle pożyteczni. Piotrek Marecki chciał ongiś stworzyć wspólny front młodych pisarzy i reżyserów polskich. Zwołał w tym celu konferencję nad Zalewem Zegrzyńskim, gdzie reprezentanci obu zawodów mieli się wzajemnie obwąchiwać i zachęcać do kooperacji. Skończyło się na wspólnej libacji i kilku słomianych zapłonach. Nowe kino rumuńskie daje radę bez kursokonferencji. Reżyserzy nie boją się pisarzy. Efekt jest godny pozazdroszczenia.