Recenzja
Poraniony świat
Paul Auster, jeden z najbardziej rozpoznawalnych współczesnych amerykańskich pisarzy, znany przede wszystkim z „metafizycznych kryminałów”, specyficznych postmodernistycznych pastiszów powieści noir, popełnił tym razem powieść psychologiczną, traktującą o pamięci, odpowiedzialności i przezwyciężaniu traumy.
Jest rok 2008, Barack Obama zostaje prezydentem. Świat cierpi z powodu globalnego kryzysu, a kilkoro bohaterów „Sunset Park” próbuje na nowo ułożyć się z życiem. Auster funduje nam brawurowy portret grupy ludzi połączonych przez przeszłość lub przypadek. Nie jest to może powieść w klasycznym, XIX-wiecznym znaczeniu, fabuła nie tyle się bowiem rozwija, co zwraca ku przeszłości w licznych retrospekcjach. Ale sposób, w jaki pisarz przedstawia relacje międzyludzkie, jest imponujący. Proza to bardzo dojrzała, precyzyjna, przejrzysta, traktująca o rzeczach najważniejszych, a przy okazji rezygnująca z krzykliwości i efekciarstwa. Auster portretuje swe postaci wstrzemięźliwie, z dużą wrażliwością, jakby każda z nich zasługiwała na wysłuchanie, a następnie współczucie, co nie znaczy – litość.
Bohaterowie „Sunset Park” są uwikłani w swoje istnienia, zmagają się z doznanymi klęskami i z popełnionymi błędami, których nie sposób skorygować, bo życie ma to do siebie, że błędów, przynajmniej niektórych, nie wybacza. W przeciwieństwie do ludzi – zdaje się sugerować reżyser „Brooklyn Boogie”. Bo choć powieść kończy się, zanim losy bohaterów ostatecznie się rozstrzygną, to sączy się z niej bardzo ostrożny optymizm; z odprysków rozwalonego świata może, choć nie musi, powstać nowy świat, zdaje się sugerować Auster.