Artykuł
Jak zostać muzą? Przewodnik
W czasach antycznych sprawa była prosta – w przypadku twórczej niemocy literat zawsze mógł liczyć na jedną z muz. Od kiedy jednak Parnas zamknął się na cztery spusty, a pisarze zmuszeni zostali do szukania natchnienia na ziemi, nie wynaleziono dla artysty skuteczniejszego źródła inspiracji niż kobieta. Oto garść wskazówek, jak zająć miejsce w historii literatury, nie narażając się przy tym na niepewny los człowieka pióra.
Podstawowym warunkiem przejścia do historii w charakterze muzy jest oczywiście rozkochanie w sobie pisarza z odpowiednim potencjałem. Na nic bowiem nawet największe niewieście przewagi, skoro wybranek okaże się autorem miernego formatu. Jedyną wspólną cechą dam, które inspirowały powstanie wielkich dzieł, była genialna intuicja, dzięki której zawracały w głowach nie wyrobnikom pióra, lecz literackim geniuszom.
Poza tym kryterium nie istnieje zbiór właściwości określających muzę idealną. Nawet uroda nie wydaje się tu atrybutem koniecznym. Kandydatka na muzę nie musi wcale uosabiać ideału kobiecego piękna danej epoki, nie musi być ani Dagny Juel Przybyszewską, której twarz okolona burzą rudych włosów inspirowała artystów epoki fin de siecle’u, ani uznawaną za jedną z najpiękniejszych kobiet epoki romantyzmu Marią Kalergis, ani nawet Lou Salome, doskonale zbudowaną blondynką, dla której oszaleli zarówno Nietzsche, jak i Rilke. O tej ostatniej mówiono, że jeśli zakochuje się w mężczyźnie, to ten po dziewięciu miesiącach wydaje książkę. Ale zapewne same walory intelektualne nie skłoniłyby filozofa-mizogina, by pozwolił się sfotografować wraz z Paulem Ree, swym współpracownikiem i bezpośrednim rywalem do serca Lou, jako zaprzęgnięty do wozu wół, nad którym wybranka jego serca stoi z batem. Nic więc dziwnego, że siostra filozofa, kładąc łapę na spuściźnie obłąkanego brata, dorobiła Salome legendę femme fatale i obarczyła tę ostatnią odpowiedzialnością za szaleństwo autora „Tako rzecze Zaratustra”. Czar Salome, „kolekcjonerki wielkich nazwisk”, musiał być przemożny, skoro udało jej się skłonić piętnaście lat młodszego Rilkego do zmiany imienia. Dawny Rene przemieniony w Reinera pisał zaś do niej: „jedynie dzięki Tobie wiąże mnie coś z tym wszystkim, co ludzkie”.
Wśród muz sławnych pisarzy nie brakowało wszakże pań, których uroda pozostawiała nieco do życzenia. Na przykład wybrankę serca Mickiewicza, Marylę Wereszczakównę, Ignacy Domeyko opisywał w sposób godny dżentelmena: „nie była piękną w znaczeniu, jakie do tego wyrazu pospolicie ludzie przywiązują”. Podobnie rzecz miała się z „panią na Harendzie”, żoną Jana Kasprowicza, Marią, z domu Bunin, którą uważano za kobietę bardzo przeciętnej piękności. Nie przeszkadzało to widać ani mężowi, ani słynnemu włoskiemu literatowi Gabrielowi d’Anunzio, który ponoć w jej towarzystwie odzyskiwał siły, ani młodemu Michałowi Choromańskiemu. Ten ostatni Marię Kasprowiczową wprowadził do literatury tylnymi drzwiami, a raczej schodami, portretując ją w powieści „Schodami w górę, schodami w dół”, w sposób zresztą mało przychylny, jako Draginę Łucką, wdowę po rzeźbiarzu. Pięknością nie była również muza Majakowskiego, Lila Brik, której jednak nawet niewielki garb nie przeszkodził w zawładnięciu umysłem twórcy słynnego „Obłoku w spodniach”.
Uroda nie jest zatem dla muzy parametrem niezbędnym, ale trzeba od razu dodać, że pozbawione magnetyzmu i uroku straszydło inspiracją do powstania arcydzieł raczej nie zostanie. Pewne braki w powierzchowności można jednak z powodzeniem rekompensować właściwym temperamentem, erotycznym czarem, nimbem lodołamacza męskich serc. Na pewno też karierze muzy nie sprzyja nazbyt ścisłe hołdowanie zasadzie wierności, o czym przekonują przykłady Dagny Przybyszewskiej i Marii Kalergis.
Pochodząca z Norwegii Dagny prowadziła żywot burzliwy i zakończyła go dosłownie… wystrzałowo. Zarówno przed zawarciem związku małżeńskiego, jak i po nim zawiadywała namiętnościami słynnych ludzi epoki. W poczet jej kochanków wchodzili i Munch, i Strindberg (romans z tym ostatnim zakończył się gwałtownie wskutek interwencji jej rodziny), a po tym, jak porzuciła męża, piewcę „nagiej duszy”, a także niestrudzonego reproduktora (z pierwszą żoną miał czworo dzieci, w tym dwoje już po formalnym rozstaniu, z Dagny również doczekał się parki pociech), doprowadziła do samobójczej śmierci naczelnego dekadenta Młodej Polski, Stanisława Korab-Brzozowskiego. Inny admirator Dagny, Wacław Emeryk, też literat, tyle że nędzny, zastrzelił ją wreszcie w hotelu na Kaukazie. Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak dodać, że zaraz potem odebrał życie i sobie.
Podobnie, a może nawet z większym rozmachem, prowadziła się Maria Kalergis. Biedny Norwid, mimo że zrujnował się dla niej w czasie podróży do Wenecji, gdzie wyznawał swą miłość na gondoli, nie miał najmniejszych szans w starciu z konkurencją, którą tworzyli m.in. de Musset, Moniuszko, Gautier, Wagner, Zygmunt Krasiński, hrabia Adam Potocki, a nawet Napoleon III. Autor „Vade-mecum” doczekał się jedynie nagrody pocieszenia; otrzymał od ukochanej… modlitewnik – jedyną książkę, którą zabrał ze sobą w podróż do Ameryki. Mniej cierpliwości i pokory niż nasz poeta miał inny sławny adorator Marii, Heinrich Heine, który nazwał panią Kalergis „panteonem, na którym spoczywali wielcy mężowie”.
Wielcy pisarze w doborze swoich boginek promują też ekstrawagancję i fantazję. Szykując się do objęcia wakatu muzy, dobrze więc pogardzać konwenansami i przełamywać stereotypy, choć trzeba powiedzieć, że czasy dla skandalistek przyszły ciężkie – w dobie emancypacji i popkultury trzeba nie lada zmyślności, by zdobyć się na oryginalność. Zawsze jednak można pójść w ślady Leonory Carrington wieloletniej kochanki starszego o ćwierć wieku Maxa Ernsta. Autorka „Trąbki do słuchania”, jednego z najważniejszych utworów francuskiego surrealizmu, w ramach wcielania w życie artystycznych koncepcji smarowała sobie stopy musztardą w restauracjach lub „gubiła” odzież na balach.
Literaccy geniusze to zwykle osobowości psychicznie skomplikowane, a cierpienie to sprawdzone źródło literackiej aktywności, więc odpowiednie dozowanie lekceważenia, a nawet pogardy może okazać się dla ewentualnej muzy strzałem w dziesiątkę. Taka Dagny Przybyszewska doprowadziła do tego, że zrozpaczony Strindberg nazywał ją dziwką, gadem i ścierwem. Munch zaś warował pod jej drzwiami (i to zimą!), a kiedy nie warował, malował kolejne obrazy, na których rudowłose, lubieżne wampy patrzyły na widza oczyma Juel. Wspomniana Lili Brik natomiast mawiała o Majakowskim: „Wołodii dobrze robi cierpienie. Pomęczy się i napisze dobre wiersze”. W trosce o losy poezji swego ukochanego wikłała się w liczne romanse. Kiedy jednak sam poeta zbyt poważnie traktował inne kobiety, rozpaczała i błagała, by do niej wracał.
Są też sposoby mniej kontrowersyjne, a do tego dostępne nawet osobom nieśmiałym. Jeśli potencjalnej muzie nie zbywa na bezwzględności, a jej duchowy ustrój nie dopuszcza uciech psychicznego sadyzmu, nie pozostaje nic innego jak zagrywka na niedostępność. Jest to metoda stosunkowo prosta i wymagająca wyłącznie konsekwencji oraz nieco szczęścia – bo cóż kandydatce na muzę po niedostępności, skoro geniusz się w niej nie zakocha?
Dzięki swej niedostępności do podręczników literatury wszedł cały legion kobiet, począwszy od słynnej Laury, adresatki jeszcze słynniejszych „Sonetów” Petrarki. Prowadziła się podobno w tak nieposzlakowany sposób, że nawet przyjaciel poety, Boccaccio, powątpiewał w jej istnienie. Nieco bardziej realna była wybranka Dantego – wiemy przynajmniej, że nazywała się Beatrycze Portinari, a autor „Boskiej komedii” zapałał do niej afektem już w wieku dziewięciu lat. Być może za szczęśliwy zbieg okoliczności należy uznać fakt, że wielki poeta nigdy nie miał okazji porozmawiać z wybranką swego serca. Kto wie, czy Beatrycze oprowadzałaby poetę po Zaświatach, gdyby wcześniej musiała skonfrontować się ze swym wyidealizowanym wizerunkiem? Na szczęście dla siebie i literatury dzięki Jan Lechoń – podobnie ja Dante – nic o muzie geniusza z Florencji nie wiedział i mógł napisać niezapomniane: „Nie ma nieba ni ziemi, otchłani ni piekła / Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma”.
Również wszyscy nasi wieszczowie, zanim wspięli się na cokół, dostawali bezwzględnego kosza: Mickiewicz nieszczęśliwie oświadczał się Maryli, ledwie czternastoletni Słowacki został odtrącony pewnej księżycowej nocy przez sześć lat starszą Ludwikę Śniadecką, i to po tym, jak pojeździli wspólnie konno i poczytali razem Byrona, a Norwid mógł co najwyżej bezskutecznie zrujnować się dla pani Kalergis. Przy tym dwaj pierwsi znakomicie zdyskontowali swe miłosne cierpienia, w całkowitej zgodzie z romantyczną manierą. „W typowy dla siebie sposób Słowacki dramatyzował swoją pierwszą miłość, nadawał jej we własnym odczuciu cechy wielkiej a nieszczęśliwej namiętności romantycznej, wszystko to przeżywał niewątpliwie bardzo głęboko i szczerze, ale z niemałą dozą wpływów literackich”- napisał Eugeniusz Sawrymowicz . Autor “Dziadów” uwiecznił Marylę, adresując do niej między innymi słynne słowa: „Kobieto! Puchu marny! Ty wietrzna istoto! Postaci twojej zazdroszczą anieli, A duszę gorszą masz, gorszą niżeli!…”. Nie znaczy to oczywiście, że nasze literackie wielkoludy nie potrafiły pocieszać się w bardziej przychylnych ramionach – Mickiewicz był znanym bawidamkiem, choć w listach pisał do Maryli o przepaści, nad którą oboje stoją, a i Słowacki nieźle sobie radził po miłosnej porażce.
Karierze muzy nie szkodzi też w najmniejszym stopniu posiadanie rodziny. Beatrycze nie umniejszył w oczach Dantego ślub z bankierem. Panna Wereszczakówna niedługo cieszyła się stanem panieńskim, a po wyjściu za mąż żyła ponad 30 lat w szczęśliwym związku z hrabią i byłym napoleońskim żołnierzem, Wawrzyńcem Stanisławem Janem Puttkamerem z Wersowiczów Siekierka. Męża – pokracznego i napawającego ją odrazą – miała Maria Kalergis, dlatego mimo jego fortuny uciekła odeń niemal zaraz po ślubie.
Najlepiej wszakże z posiadania małżonka wybrnęła Lilii Brik, znalazła bowiem rozwiązanie iście Salomonowe: zamiast wybierać między prawowitym partnerem a genialnym poetą, stworzyła przykładne ménage à trois. Brik, i założyciel LEF-u (Lewego Frontu Sztuki), nie miał specjalnego wyboru, zwłaszcza że Majakowskiego podziwiał, a sam zdążył się przyzwyczaić do swobodnego stylu życia swej połowicy. Pewną pociechę czerpał też zapewne z faktu, że od czasu do czasu ta ostatnia zamykała Wołodię w kuchni, by ten mógł drapać w drzwi i płakać, podczas gdy małżonkowie oddawali się miłosnym igraszkom.
Wśród muz znajdowały się oczywiście i panie z niejakim talentem. Zwykle jednak był on ograniczony, żeby nie powiedzieć mierny. Tak było właśnie z Dagny Przybyszewską, którą pamięta się raczej z zamieszania, jakie wprowadziła w życie kilku uznanych twórców, niż z modernistycznych utworków, w których epatowała swą „nagą duszą”. Przypadki Leonory Carrington oraz Elsy Triolet, siostry Lili Brik i wiernej żony Aragona, a do tego pierwszej kobiety, którą uhonorowano Nagrodą Gouncourtów, wydają się odosobnione. Zasadniczo bowiem muza powinna zdradzać ograniczone ambicje intelektualne, w sam raz takie, by móc docenić wielkość kandydata na geniusza, a przy tym niezagrażające mu w najmniejszym stopniu (Sylvia Plath przewyższała talentem Teda Hughesa i skończyło się to nie najlepiej). Ostatecznie, gdy inne przedstawione wyżej środki zawiodą, można zawsze uciec się do starożytnej i niezawodnej sztuki pochlebstwa. „Należy wmówić mężczyźnie, że jest genialny. I pozwolić mu na to, na co nie pozwalają w domu. Resztę zrobią dobre buty i jedwabna bielizna” – mawiała przecież niezrównana Lila Brik.