Recenzja
Gorące źródła, zimna wojna
„Arnaldur Indriðason wypełnia próżnię, która pozostaje po przeczytaniu książek Stiega Larssona” – pisało o nim „USA Today”. Najsłynniejszy islandzki twórca kryminałów zyskuje coraz większą popularność także na naszym podwórku. Kolejną wydaną w Polsce książką udowadnia, że jest to popularność w pełni zasłużona.
Powierzchnia każdego jeziora jest jak kurtyna zasłaniająca osiadłe na dnie ludzkie tajemnice – moździerzowe granaty i zaręczynowe pierścionki, zatopione opony i naczynia liturgiczne, ukryte w mule telewizory i rycerskie zbroje. Zazwyczaj woda dobrze strzeże tajemnic, okazuje się jednak, że nie każde jezioro jest idealnym powiernikiem. Położony na Islandii akwen Kleifarvatn w ciągu kilku ostatnich lat utracił czwartą część swojej powierzchni. Tę geologiczną osobliwość postanowił wykorzystać Arnaldur Indriðason w powieści “Jezioro” (która w oryginale nosi tytuł bardziej precyzyjny, choć trudniejszy do wymówienia, “Kleifervatn”).
Z powodu tak dużego spadku poziomu wody oczom islandzkich policjantów ukazuje się to, co nigdy nie miało wyjść na jaw – ciało z przymocowaną aparaturą nadawczą radzieckiego pochodzenia. Przestępstwo sprzed wielu lat, najpewniej przedawnione – wyjaśnianie tej sprawy nie budzi entuzjazmu miejscowych śledczych. Indriðason uczynił głównym bohaterem swego cyklu kryminałów detektywa Erlendura Sveinssona, człowieka, który z maniakalnym uporem podąża tropem niewyjaśnionych spraw z przeszłości. Jego specjalnością są zaginięcia. Postanawia sprawdzić policyjne archiwa pod tym kątem. Polityczne powiązania i pochodzenie tajemniczego nadajnika pozostawia swoim współpracownikom.
Najciekawsze w tej opowieści, jak niemal za każdym razem u Indriðasona, jest przywoływanie zdarzeń z przeszłość. Tym razem autor przenosi nas w dość odległy i trudny czas zimnowojennej Europy, z jej rozpaloną wiarą w nieskazitelność wielkich politycznych idei. Młody Islandczyk Thomas, zaangażowany socjalista, w nagrodę za swoją aktywność wyjeżdża na studia do Lipska. Doświadczone wojną miasto w NRD ma być przykładem dla jego rodzinnego Reykjaviku. To tutaj, w Lipsku, Thomas powinien dostrzec budowanie prawdziwie socjalistycznego społeczeństwa. Młodzieńcze ideały nie do końca jednak przystają do obserwowanej przez Thomasa rzeczywistości – biedy powojennego miasta i metod działania towarzyszy z Lipska, choćby miały to być metody wyłącznie „tymczasowe”. Ta historia jest nam bardzo bliska, mniej przypomina fikcyjną opowieść umiejscowioną na egzotycznej, odludnej i mroźnej wyspie – bardziej nasz własny środkowoeuropejski dramat, gorzki i smutny jak w „Żarcie” Milana Kundery. Osobiste cierpienie, niezabliźnione rany i niepowetowane straty górują nad teraźniejszością, przytłaczają ją i czynią nieznośną.
Śledztwo Erlendura i wspomnienia Thomasa zbiegają się ze sobą, dążąc do swoistego katharsis – oczyszczenia, wywołanego przez zrzucenie z barków ciężaru przeszłości. Tym samym dostajemy od autora „Głosu” kolejną powieść na wskroś islandzką – nieśpieszną, ale pełną napięcia, głęboką psychologicznie, lecz chłodną, z pewnością wartą polecenia miłośnikom gatunku, ale też taką, która przypadnie do gustu osobom poszukującym ciekawych historii.
Polscy pisarze kryminałów w ślad za swoimi zagranicznymi kolegami odkryli już, jak ważną rolę w powieści może pełnić miasto. Jak dotąd nikt jednak nie docenił potencjału, jaki mogą kryć rodzime jeziora. Póki co, tajemniczych opowieści skrytych pod naszymi wodami możemy szukać jedynie na dnie Świtezi.