9 sierpnia 2013

Andrzeja Wajdy przygoda z literaturą

Można żartować, że Wajda na ekrany przenosił kanon lektur, ale prawda jest taka, że robił to mistrzowsko, przekraczając czasami literacki oryginał, jak choćby w przypadku „Ziemi obiecanej” Reymonta. A i porywał się na pisarzy wielkich, bo mierzył się za pomocą kamery i z Dostojewskim, i z Conradem.

 

Mało kto wie, że na liście filmów Wajdy są też dzieła stworzone przez takie zapomniane sławy jak Bohdan Czeszko, który nie tylko napisał powieść „Pokolenie”, ale i na jej podstawie stworzył scenariusz. Zdumienie może budzić również fakt, że „Kanał” nie miał scenariusza oryginalnego, ale oparty był na opowiadaniu Jerzego Stefana Stawińskiego (zarazem scenarzysty). Wajda literaturę filmować lubi, szczególnie jeśli autora można poprosić o scenariusz. „Popiół i diament” – wielki peerelowski bestseller – na ekran pomógł przenieść sam Jerzy Andrzejewski. Nie tylko on jeden skusił się na propozycję reżysera. Pewnie nikt już dziś nie pamięta, że w dorobku Wajdy są takie pozycje jak „Samson” (oparty na powieści i scenariuszu Kazimierza Brandysa) i „Lotna” (na podstawie noweli i scenariusza Wojciecha Żukrowskiego). A jeśli zdarzyło się tak, że autor dzieła, które aktualnie filmował Wajda, pochodził z czasów zamierzchłych, zawsze można było znaleźć literata współczesnego, jak choćby w przypadku „Popiołów” Żeromskiego, zaadaptowanych przez Aleksandra Ścibora Rylskiego.

 

Subiektywnie, dyletancko, bez ambicji jakichkolwiek uogólnień i wyznaczania miary Aleksandra Rajczak prezentuje top siedem filmowo-literackich dokonań Wajdy. Kolejność chronologiczna. Do stworzenia tego zestawienia inspiracją była nie tylko zbliżająca się premiera „Wałęsy”, ale również wydany niedawno przewodnik Krytyki Politycznej „Wajda”. Jeśli ktoś nie przepada za przewodnikami KP, to po tym zdania nie zmieni, a jeśli ktoś ich nie zna, to zaczynanie od niego nie jest najlepszym pomysłem. Ci, którzy je cenią, nie będą za to zawiedzeni.

 

„Popiół i diament” (1958), czyli lista poległych w boju (na podstawie powieści Jerzego Andrzejewskiego „Popiół i diament”)

 

Scena, którą znają wszyscy: w tle „Czerwone maki”, Maciek podrywa się, podchodzi do baru, bierze kieliszek i pyta Andrzeja: „Pamiętasz?”. Ten początkowo udaje, że nie wie, o co chodzi, ale po chwili do wtóru zapalanych przez Maćka płomieni na kieliszkach ze spirytusem zaczyna wymieniać: „Haneczka, Wilga, Kossobudzki, Rudy, Kajtek”. Legenda. James Dean w Armii Krajowej, ostatni z ocalałych, naznaczony straceńczym znamieniem. A teraz to: powiedzmy, że w tle najpiękniejsze słowo świata – „SIBRO”. Patrycja i Lukrecja siedzą na stołkach barowych w knajpie, która lata swojej świetności ma dawno za sobą, a i to dawno nieprawda. Pikieta pusta, centrum handlowe w jej miejscu stawiają. Patrycja, a może Lukrecja, wstaje i zaczyna zapalać płomienie na kieliszkach ze spirytusem, wtedy Lukrecja, a może Patrycja, zaczyna deklamować do wtóru jej czynności: „Anna Jantar, Oleśnicka, Aptekarka, św. Maria od relikwii, Radwanicka…”. Atlas poległych ze spektaklu „Lubiewo” Piotra Siekluckiego. „Popiół i diament” dostarczył języka, nawet jeśli później ironicznie wykorzystywanego, to wciąż żywego.

 

„Popioły” (1965), czyli Kmicicem w Żeromskiego (na podstawie powieści „Popioły” Stefana Żeromskiego)

 

Tak, wiem, że „Potop” powstał cztery lata później, ale niech mi wybaczone to zestawienie będzie, bo jest efektem edukacji kulturalno-historycznej, której wszyscy w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ulegaliśmy na każde święta grudniowe wsłuchując się w pamiętną frazę: „Jędruś, jam ran twoich niegodna całować”. Dlatego, jak patrzę na Rafała Olbromskiego, to – chcę tego czy nie – zawsze widzę Kmicica. I to nie tylko wina Olbrychskiego, ale i tego, że obaj charakteryzowali się nieprzeciętną głupotą. A same „Popioły” Wajdy – majstersztyk, choćby scena, w której w pamięci Rafała przeplatają się obrazy brutalnego gwałtu dokonanego na Helenie ze wspomnieniami ich zbliżeń. Nawet w polskim kinie miłość bywa erotyczna.

 

„Brzezina” (1970), czyli Eros i Tanatos w polskim kinie (na podstawie opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza „Brzezina”)

 

Z „Brzeziny” pamiętam dwie sceny. Jedna to szaleńcza gra Stanisława na fortepianie, jego demoniczna, blada, niemal groteskowa twarz. A druga, to dziwnie surrealistyczny kadr, mała, zniszczona, plastikowa żółta kaczuszka porzucona gdzieś na trawie wśród jakichś polnych kwiatków. Brzydka, pojawiająca się w filmie na sekundy, przywodząca na myśl ready-made surrealistów, zupełnie jakby z innego porządku estetycznego; znak brzydoty i rozpadu w groteskowej formie. To po stronie śmierci. A życie? Jak zwykle, miłość zwycięża śmierć, Eros usuwa w cień Tanatosa, który bacznie mu się przygląda i jest gotów na jego przyczajony atak. Jak u Iwaszkiewicza.

 

 

 

„Wesele” (1973), czyli od Czepca do Wojnara (na podstawie dramatu Stanisława Wyspiańskiego „Wesele”)

 

Można by postawić tezę, że historia naszej kultury weselami jest pisana. I nie tylko dlatego, że istnieje tak doskonałe laboratorium naszej mentalności, jak wyprawiane przez nas hucznie wesela, ale dlatego, że już w 1901 roku Wyspiański zauważył, że na jednej takiej imprezie można upchnąć cały przekrój społeczny. Skandal w Krakowie był, a skandal! Każdy urażony, każdy sportretowany. Sodoma i Gomora, a na dodatek i chochoł. Ekranizacja Wajdy tak jednoznacznych nastrojów nie wywołała, choć Antoni Słonimski zarzucał reżyserowi, że poezje Wyspiańskiego zrównał z wrzaskiem i bełkotem. Mało kto go jednak poparł, i tym razem bez skandalu się obeszło. Gorzej już było w 2004 roku, bo choć Smarzowski Wyspiańskiego nie filmował, to tytuł był prowokujący, a i cytatów kilka się w filmie znalazło. „Trza być w butach na weselu”, mówi Wojnar wyrzucając gości z imprezy, w kantorku z wódką jakieś grottgery się walają, przywołując na myśl kosy z ekranizacji Wajdy. Znów skandal i znów wszyscy w charakterze indywidualnym i narodowym urażeni. „Wesele” Wajdy, filmowane w rytm tańca, zajmuje w tym łańcuchu rolę niepośledniego pośrednika między dwoma skandalami.

 

„Ziemia obiecana” (1975), czyli „film kumpelski” (na podstawie powieści Władysława Reymonta „Ziemia obiecana”)

 

Jak śpiewał Markowski w „Autobiografii”? „Było nas trzech, w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel/ Za kilka lat mieć u stóp cały świat, wszystkiego w brud”? Refren stary jak świat. Pragnienie trwalsze od XIX-wiecznych łódzkich fortun. Obraz miasta-potwora, który pożera własne dzieci, jest w filmie Wajdy arcymistrzowski, Łódź przypomina w nim smoka ziejącego ogniem, kłapiącego szczękami, wciąż nienasyconego. Karol, Moryc i Maks, trzej przyjaciele wyruszają na śmiertelną walkę z owym smokiem, ale nie chcą go zabić tylko oswoić. Kapitalizm, homoseksualizm, wyzwolony kobiecy erotyzm, koniec świata polskich dworków i narodziny zachodniej nowoczesności, antysemityzm – łódzki tygiel. Niby samograj, ale to Wajda go nakręcił.

 

„Panny z Wilka” (1979), czyli smak ostatniej poziomki (na podstawie opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza „Panny z Wilka”)

 

I znów Iwaszkiewicz. Film, o którym nie umiem myśleć w oderwaniu od „Tam, gdzie rosną poziomki” Bergmana. Nie chodzi o czas, przemijanie, rozliczanie się z samym sobą z życia. Nie, sprawa jest prostsza, wręcz banalna. W jednym z epizodów Wiktor Ruben zabiera Tunię na polowanie na kaczki. Polowanie nie wychodzi, śniadanie na trawie już tak. W pewnym momencie któreś z nich znajduje ostatnią, spóźnioną poziomkę. Wiktor ją wącha, przygląda się jej i nagle zdaje sobie sprawę, że z wyprawą do Wilka jest jak z tą poziomką, jest spóźniona, nie ma tamtych dziewczyn ani tamtego Wiktora. Wtedy ze spokojem może przyznać sam przed sobą i młodą dziewczyną: „Lato się we mnie przełamało”. Tak spokojnie można przekroczyć smugę cienia.

 

„Danton” (1983), czyli fizjologia władzy (na podstawie dramatu Stanisławy Przybyszewskiej „Sprawa Dantona”)

 

Już pierwsza scena jest znacząca: gospodyni Robespierre’a kąpie swojego braciszka, równocześnie ucząc go „Deklaracji praw człowieka i obywatela”. Jeśli malec pomyli się w recytacji któregoś z artykułów, wymierza mu karę, uderzając go w dłonie. W świecie Robespierre’a terror obowiązuje nawet w dziecięcej wanience. Ale nie tylko o tym jest ta adaptacja dramatu Stanisławy Przybyszewskiej. Znajdziemy tam wątek subtelniejszy. Wątek bladego, chudego, trzymającego swoje pragnienia w ryzach Robespierre’a, człowieka zakochanego bez pamięci w Camille’u Desmoulins. Erotyczne niespełnienie Maximiliena, jego głód i oddanie Desmoulins’owi, niemożność pozyskania go choćby dla własnych idei, powodują, że jedynym możliwym narzędziem działania staje się terror. Jest jak orgazm, być może jedyny w życiu Robespierre’a. Po nim następuje strach związany z przekroczeniem granicy tego, co nieznane. Dlatego w meczu Klata vs. Wajda tym razem 1:0 dla „mistrza”. Subtelniej poprowadził ten – tak ważny dla całej historii wątek – niż Klata w „Sprawie Dantona” wystawianej na deskach Teatru Polskiego we Wrocławiu.

 

Na koniec coś, o czym nie wypada nie wspomnieć, choć w klasyfikacji się nie mieści, bo to nie film, a serial. W 1978 roku na scenie Teatru Starego wystawił Wajda siedmiogodzinny spektakl „Z biegiem lat, z biegiem dni”, którego scenariusz oparty został na kompilacji tekstów Michała Bałuckiego, Gabrieli Zapolskiej, Jana Augusta Kisielewskiego, Zygmunta Kaweckiego, Juliusza Kadena Bandrowskiego. W 1980 roku spektakl został przeniesiony na mały ekran. Tygiel nazwisk, tekstów, erudycyjna układanka. Jeśli ktoś chce zobaczyć, jak mogła wyglądać młodość Anieli Dulskiej albo jej niespełniona miłość, jeśli ktoś chce zrozumieć, na czym faktycznie polega literacko-filmowy przekładaniec, to pozycja obowiązkowa. Poza klasyfikacją, ale pięć gwiazdek na pięć.

Książki, o których pisał autor