Artykuł
Bitnicy – potomkowie hipsterów, ojcowie chrzestni hippisów
„Żaden z tych ludzi nie ma nic ciekawego do powiedzenia i żaden z nich nie potrafi pisać. Nawet pan Kerouac. To nie pisanie. To stukanie w maszynę do pisania” – powiedział o twórcach z kręgu Beat Generation Truman Capote. Coś musi być na rzeczy, bo bardziej żywotna od mocno zdezaktualizowanych dzieł bitników okazała się towarzysząca im barwna legenda.
Bitnicy, dzieci hipsterów
Dzisiejsi hipsterzy, te starannie wystylizowane snoby wysiadujące w co modniejszych lokalach dla tzw. alternatywnej młodzieży, byliby zapewne bardzo zdziwieni, gdyby dowiedzieli się, kogo w przeszłości nazywano tym mianem. Określenie hipster po raz pierwszy pojawiło się bowiem w obiegu już w latach 40. ubiegłego wieku w środowisku słuchaczy czarnego jazzu. Bezpośrednimi kontynuatorami tej kontestatorskiej tradycji byli zaś twórcy tworzący krąg bitników.
Być może sztandarowych dzieł tego ruchu czytać dziś nie sposób, ale autorom „W drodze” i „Skowytu” jednego odmówić nie sposób – autentycznej kontrkulturowości. W dziejach literatury rzadko bowiem zdarzali się autorzy, którzy w imię rebelii wobec zastanej rzeczywistości równie konsekwentnie zmierzaliby do zatracenia. Nie przypadkiem poeta William Carlos Williams zakończył przedmowę do pierwszego wydania poematu „Skowyt”, dzieła, które zrobiło z Allena Ginsberga gwiazdę na literackim firmamencie, w następujący sposób: „Unieście rąbki sukien, drogie panie, wkraczamy do piekieł”.
Pojęcie beat generation narodziło się w Village, artystycznej dzielnicy Nowego Jorku. Było to środowisko z założenia celujące w konsumpcyjny styl życia, a zwłaszcza w jego wytwór idealny — kołtuna, tworzący je zaś pisarze zupełnie świadomie zaludniali marginesy społeczeństwa. Zdarzało się, że bitnicy robili ze swojej pogardy dla wszelkiej konwencji wręcz teatr; Ginsberg, zapytany podczas jednego z wieczorów autorskich, co chce wyrazić w swej twórczości, odpowiedział: „Nagość”, a żeby nie pozostawać gołosłownym, zaraz potem się rozebrał i kontynuował spotkanie w stroju Adama.
Przeciwko Ameryce
Już w szkole życiowym mottem autora „Skowytu” zostaje nakaz: „Rób, co chcesz, jeśli tego chcesz”. Bitnicy uznali to zdanie za swój drogowskaz. Allen i Kerouac śmiertelnie serio traktowali też słowa Artura Rimbauda: „Poeta staje się wizjonerem […] Doświadcza wszystkich form miłości, cierpienia, szaleństwa. Szuka istoty samego siebie, wyczerpuje w sobie wszelkie trucizny […] staje się wśród wszystkich wielkim chorym, wielkim Przestępcą, wielkim Przeklętym […] Bo dociera do Nieznanego”. Stąd ich niespożyta ruchliwość, ciągłe poszukiwania nowych dróg, ucieczki w najbardziej ekstremalne stany świadomości, a zwłaszcza nieświadomości, dążenie do przekroczenia zastanych granic. Stąd też szaleńcze przedsięwzięcia, awantury miłosne i obyczajowe, w które wdawali się bez żadnego umiarkowania. I stąd, jak to celnie ujął H.-Ch. Kirsch, autor książki poświęconej pokoleniu bitników, „skłonność do pogłębiania ciemnych stron życia, wszystkiego, co nielegalne i zabronione”. Bratanie się z szumowinami było niemal hobby pisarzy związanych z tym ruchem. Na przykład w 1949 r. w mieszkaniu Ginsberga zainstalowało się trio włamywaczy, którzy znosili do niego łupy, niekiedy dość oryginalne — worki z pieczywem czy automat z papierosami. Ostatecznie problemy z prawem sprawiły, że Allen — aby uniknąć wyroku — zgodził się na leczenie psychiatryczne.
Bitnicy występowali przeciwko kapitalistycznemu porządkowi, ale też uważali się za jego ofiary. „Co za sfinks z cementu i aluminium roztrzaskał ich czaszki i pożarł ich mózg i wyobraźnię?” — zapytywał Ginsberg w wydanym w 1956 r. „Skowycie”. I dopowiadał: „Moloch którego krew to strumienie monet! Moloch którego palce to dziesiątki wojsk! […] Moloch któremu na imię Rozum!”. Biorąc pod uwagę to, co po 1945 r. działo się po drugiej stronie żelaznej kurtyny, w ZSRR i krajach satelickich, można uznać ów protest za naiwny. Trzeba jednak pamiętać, przeciw jakiemu państwu występowali bitnicy: była to Ameryka w stanie zimnej wojny, Ameryka, nad którą w każdej chwili — jak się ówcześnie wydawało — mogły wyrosnąć setki atomowych grzybów, kraj, który senator McCarthy usiłował zmienić w oblężoną przez komunizm twierdzę, państwo posyłające tysiące młodych mężczyzn na rzezie w Korei, Kambodży i Wietnamie. To również świat, w którym dziekan Columbia College wezwał Louisa Ginsberga, ojca przyszłego poety, by oświadczyć mu, że jego syn widziany był o trzeciej w nocy w barze z piwem, a ponadto pisze książkę godzącą w dobre imię uniwersytetu, który Allen uważał za „kapitalistyczne centrum szkoleniowe”.
Ginsberg i Kerouac dojrzewali więc w Ameryce pruderyjnej i skostniałej do tego stopnia, że najmniejsze odstępstwo od obyczajowych norm uznawane było za dewiację. Nic dziwnego, że bitnicy uważali seks za instrument walki z systemem, tym bardziej, że wśród nich — dotyczy to również Allena — było wielu zdeklarowanych homoseksualistów. W owych czasach zaś homoseksualizm traktowano w najlepszym razie niczym chorobę, którą można leczyć jak inne problemy psychiczne, między innymi elektrowstrząsami. Szczęśliwie dla siebie Ginsberg poddawany był bardziej oględnej terapii; w wyzwoleniu jego heteroseksualnego potencjału miały mu dopomóc najpierw masaże, a następnie — zasugerowany przez innego psychoterapeutę — związek z kobietą.
Zawsze w drodze
Obaj pisarze utożsamiali życie z ruchem, podróże stały się więc nieodłącznym elementem ich egzystencji oraz jednym z przewodnich motywów ich twórczości. Nie przypadkiem ich ewangelią stała się powieść Kerouaca „W drodze”, zapis szalonej włóczęgi przez Stany Zjednoczone. Jej bohaterowie robią to wszystko, co w powszechnym mniemaniu zasługuje na potępienie — od przekraczania przepisów drogowych po łamanie obyczajowych tabu. Obaj twórcy również w realnym życiu przemieszczali się z miejsca na miejsce z jakąś gorączkową pasją, z różnych zresztą powodów — uciekając przed prawem lub goniąc za mirażami sztucznych rajów. Ginsberg, który w latach 50. prowadził jak na standardy swoich przyjaciół arcymieszczański tryb życia — pracował w wydawnictwie i agencji reklamowej — podróżował w poszukiwaniu oświecenia od Jukatanu po Indie. Wylądował też w Maroku, w Tangerze, ziemi obiecanej bitników, w której wszystko, za czym gonili, było na wyciągniecie ręki — łatwy seks, łatwe narkotyki i łatwy upadek. To w czasie jednej z podróży Ginsberg odkrył halucynogenne środki używane przez południowoamerykańskich Indian i przeżył objawienie, które nazwał „wielkim istnieniem”. Z objawieniami był zresztą za pan brat już od 1948 r., kiedy podczas lektury wiersza Williama Blake’a doświadczył pierwszej wizji — usłyszał „niski, ponury głos” angielskiego poety, a następnie pojął istotę uniwersum.
Ginsberg był więc radykalnym przeciwnikiem karania narkomanów. Należy jednak pamiętać, że i stosunek państwa do narkotyków był wtedy co najmniej dwuznaczny. Z jednej strony można było zostać skazanym za posiadanie grama marihuany, z drugiej rząd USA eksperymentował z syntetycznymi narkotykami, aplikując je zarówno żołnierzom, jak i próbując używać ich w resocjalizacji przestępców. Przy odrobinie dobrej woli można zatem uznać, że bitnikowska skłonność do środków odurzających stanowiła również sposób na obnażanie hipokryzji rządzących. Choć na ten temat zdarzały się i bardziej prozaiczne opinie. „Tym wszystkim kochanym buntowniczusiom — pisał poeta Kenneth Rexroth — nie chodzi o nic innego jak o to tylko, aby mogli zapuszczać brody, trząść się przy jazzie, zażywać heroinę i rozbijać cudze cadillaki”.
Ostatecznie jednak również do Ginsberga i jego przyjaciół dociera, że narkotyki to nie szeroka autostrada prowadząca do Absolutu, ale ciemny i wąski zaułek pełen cierpienia. O uzależnieniach bez ogródek pisał jeden z najważniejszych twórców ruchu bitników, William S. Burroughs, autor głośnych i skandalizujących powieści — “Nagiego lunchu” i “Ćpuna”, które zdaniem rozpatrującego zakaz ich dystrybucji sądu były „odrażającym kłębowiskiem niewyżytej perwersji”. Ale to nie Burroughs, uznany w końcu za wybitnego pisarza, skończył najgorzej ze wszystkich bitnikowskich bardów. „Mam trzydzieści lat, jestem bez grosza, moja żona nienawidzi mnie i robi wszystko, żebym znalazł się w więzieniu. […] Nie stać mnie nawet na to, żeby wziąć sobie jakąś dziwkę” — skarżył się Kerouac przyjacielowi. Ale wydana przez Czarne korespondencja dowodzi nie tylko duchowego pokrewieństwa obu pisarzy, zażyłości posuniętej wręcz do duchowego ekshibicjonizmu. Jest też świadectwem ich podskórnej rywalizacji o palmę literackiego pierwszeństwa. Wprawdzie Ginsberg nazwał „W drodze” „Pierwszą Amerykańską Powieścią”, co Kerouacowi, porównującemu swoje dzieło do „Ulissesa”, musiało przypaść do gustu, ale opóźniające się pojawienie książki w wydawnictwie, w którym pracował Allen, wystarczyło, by na tego ostatniego posypały się prawdziwe gromy: „ty, którego miałem za przyjaciela – ty mówisz mi prosto w oczy, że W drodze […] jest „niedoskonała”, a kiedy ty napisałeś coś doskonałego, albo któryś z was, co?… […] Miałkie zasrańce […] nowojorskie mendy […] Banda pisarczyków z przerostem ego… […] Teraz już rozumiem, co w niej jest genialnego i dlaczego jej tak nie znosicie, w ogóle rozumiem już, jaki naprawdę jest ten świat… a już zwłaszcza jacy wy jesteście… i jaki jesteś ty, Allenie Ginsbergu… jesteś niedowiarkiem, nienawistnikiem, nie nabiorę się już na ten twój chichot, bo teraz już słyszę, że tak naprawdę warczysz…”. Autor „W drodze” umarł w październiku 1969 r. z oznakami manii prześladowczej, uzależniony od alkoholu, w przekonaniu o wymierzonym przeciw niemu żydowsko-komunistycznym spiskowi, który miał sprawić, że za życia nie odniósł sukcesu. Ale już dużo wcześniej, o czym również świadczą „Listy”, wykazywał pewne symptomy emocjonalnej nierównowagi.
Ojcowie chrzestni hippisów
Ginsberg natomiast opamiętał się wystarczająco wcześnie, by zamiast pogrążyć się w obłędzie, zostać guru swego pokolenia i patronem duchowym innej rebelii, która pod koniec lat 60. wyniosła do rangi swego prawa kontestację istniejącego porządku — ruchu hippisów. Stał się kontrkulturową ikoną, rozpoznawalną na całym świecie. Również za „żelazną kurtyną”: w 1965 r. w Pradze studenci nazwali poetę Królem Maja, a czeskie władze wyprosiły go z kraju. W Polsce początkowo służył jako straszak — w kryminale Anny Kłodzińskiej pt. „Wrak” fragmenty „Skowytu” ilustrują moralną degrengoladę handlujących narkotykami hippisów.
Jeśli jednak w „Skowycie”, tym epitafium dla swego pokolenia, Allen prorokował, że „głowy ich ozdobi laur zapomnienia”, to owej pesymistycznej wizji nie sposób odnieść do losów ani Ginsberga, ani Kerouaca. „W drodze” stało się powieścią kultową, Allen zaś zaczął obrastać w wyróżnienia — otrzymał National Book Award, był stypendystą fundacji Guggenheima, a do tego zyskał podziw i miano „świętego barbarzyńcy”. Zupełnie nieźle jak na kogoś, komu zdarzyło się napisać: „Ameryko, dałem ci wszystko i teraz jestem niczym”.