28 lutego 2013

Cormac McCarthy – pisarz pogranicza

Losy Cormaca McCarthy’ego to historia literackiego wskrzeszenia z umarłych. Wydany w 1985 roku „Krwawy południk” sprzedał się pierwotnie w ilości dwóch i pół tysiąca egzemplarzy – dwie dekady później został uznany przez „New York Times” za jedną z dwudziestu najwybitniejszych powieści ostatniego ćwierćwiecza, a słynny krytyk Harold Bloom zaliczył jej autora do grona czterech najważniejszych amerykańskich prozaików współczesnych (u boku Thomasa Pynchona, Dona DeLillo i Philipa Rotha). Ale to Oprah Winfrey, celebrytka snobująca się na intelektualistkę, uczyniła z McCarthy’ego gwiazdę pierwszej wielkości. Zachwyciwszy się „Drogą”, nakłoniła autora do wystąpienia w swoim show.

Tę historię można potraktować więc jako budujący dowód na to, że zdarzają się jeszcze literackie cuda – sam McCarthy nigdy bowiem nie zabiegał specjalnie o rozgłos. W rozmowie z Oprah tak opowiadał o publicznych wystąpieniach: „nie sądzę, żeby to dobrze robiło na głowę. Człowiek spędza dużo czasu, myśląc, jak napisać książkę, i chyba nie powinien o tym mówić, tylko to po prostu robić”. Zgodnie z tym przekonaniem zamknął się w swej prywatności i nie korzystał z nadarzających się co jakiś czas okazji, by zapewnić sobie stabilność materialną. Mimo obiecującego startu (za debiutanckiego „Strażnika sadu” otrzymał w 1965 roku prestiżową Nagrodę Faulknera, co zresztą sprawiło, że przez długi czas był uznawany za naśladowcę tego ostatniego) odrzucał regularnie propozycje prowadzenia wykładów oraz kursów pisarskich, przedkładając nad nie – zapewne ku niemałej irytacji swych trzech żon – dorywczą pracą fizyczną. Dzięki telewizji o największym pustelniku współczesnej literatury amerykańskiej usłyszał jednak w końcu cały świat. Czy nie mówi nam to czegoś o naszych czasach? Zapewne. A czy powieści McCarthy’ego mówią nam coś o naturze świata? Jeśli tak, nie mamy sobie czego zazdrościć…

 

„Jesteśmy żałobnikami w ciemności”

 

„Sodoma i Gomora” wieńczy tak zwaną Trylogię Pogranicza, cykl powieściowy, w którym McCarthy rozlicza się bezwzględnie zarówno z amerykańskim mitem, jak i światem. Pierwsza część cyklu, „Rącze konie”, specyficznie McCarthy’owski romans w scenografii Dzikiego Zachodu, doczekała się nagród i ekranizacji (z Mattem Damonem i Penelopą Cruz). Drugi tom, „Przeprawa”, był klasyczną realizacją powieści drogi. „Sodoma i Gomora” spina zaś te dwie historie klamrą nie tylko dlatego, że głównymi protagonistami książki są bohaterowie poprzednich części: John Grady Cole i Billy Perham, lecz i z tego powodu, że wcześniejsze wątki powracają tu echem. W ostatniej części trylogii, podobnie jak w „Rączych koniach”, całą historię porządkuje motyw miłosnej namiętności. Jednak „Sodoma i Gomora” to przede wszystkim kolejna odsłona opowieści o świecie kowbojów, koni, bezkresu i krwi, który z wolna pochłania nowoczesność.

 

 

McCarthy, jak wielu innych wybitnych pisarzy, wypracował oryginalny, rozpoznawalny styl i równie charakterystyczną, właściwą dla całej jego twórczości wizję egzystencjalną. Jest coś hipnotycznego w monotonii tej prozy, w rozlewającej się na setki stron jednostajności, w pozornej równoważności wszystkich elementów powieściowego kosmosu. Świat amerykańskiego pisarza jest piękny i chłodny, przypomina szlachetny kamień – składa się z ciszy i obojętności, jest moralnie obojętny, pozbawiony celu. Bohaterowie McCarthy’ego wpatrują się w puste i czarne niebo rozciągnięte nad pustynią czy stepem, konfrontowani są z ogromem milczenia i ludzkiej samotności, jednocześnie znajdując się w jakiejś przewrotnej symbiozie z otoczeniem, podlegając tym samym prawom, co reszta natury.

 

Zbrodnia, pozbawiona jakiegokolwiek uzasadnienia, przypadkowa i nie do przewidzenia, bywa tu wszechobecna – jakby morderstwo było prawem naturalnym, zasadą istnienia. Twórczość McCarthy’ego smakuje więc często jak drink BLOOD MERIDIAN (skład: 30 ml wódki, 30 ml soku pomidorowego, 2 łyżeczki soku z cytryny, sos Worcester, tabasco, sól i pieprz) – ostro doprawiony krwią. Życie i śmierć są tu równoważne, tak samo przygodne, jedno od drugiego dzieli szczęśliwy lub nieszczęśliwy traf. McCarthy nie epatuje jednak makabrą dla samego efektu, co jest charakterystyczną cechą pseudoliteratury. Pod dekoracjami rodem z westernu kryją się w gruncie rzeczy krwawe powieściowe traktaty, mroczne przypowieści o ciężarze moralitetu. Dlatego też jego bohaterowie przypominają niekiedy bardziej symbole niż żywych ludzi. W powieściach amerykańskiego prozaika zło wciela się w konkretne postaci: przewrotnego i okrutnego sędziego Holdena z „Krwawego południka” czy Antona Chigurha z „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Nie przypadkiem główny przeciwnik Chigurha, stary i zmęczony jałową walką z nieprawością detektyw Bell, mówi: „Istnienie diabła tłumaczy wiele rzeczy, które inaczej trudno wytłumaczyć”. McCarthy to bowiem współczesny gnostyk, zatrwożony naturą świata, a jeszcze bardziej naturą człowieka.

 

Tajemnica dobra

 

Wbrew pozorom pisarz nie koncentruje się na złu, nie czyni z niego centralnego punktu swego dzieła. Jeszcze bardziej zastanawiające i paradoksalne od czystego zła wydaje mu się istnienie nieuzasadnionego niczym dobra. Bo właśnie jego niewytłumaczalna natura wydaje się głównym tematem całej Trylogii Pogranicza. Dobro w okrutnym świecie McCarthy’ego nie jest przeciwwagą dla zła, lecz anomalią, która – teoretycznie – nie powinna mieć miejsca. Mimo to w Trylogii dobro wciąż się pojawia: w postaci wierności dochowywanej przyjaciołom, jako pomoc udzielana bohaterom przez przypadkowych ludzi, jako akty bezinteresownego miłosierdzia czy po prostu przywiązanie do wartości, których nie sposób racjonalnie uzasadnić. Dobro się zdarza, sugeruje pisarz, choć bez żadnej gwarancji, że nie odwróci się przeciw człowiekowi, ponieważ „prawi na każdym kroku potykają się o własną nieznajomość zła, natomiast dla zła wszystko jest jasne, bo zło zna światło i ciemność” („Przeprawa”). Dobro w ujęciu McCarthy’ego jest więc równie irracjonalne, co zło – jakby w obu kryła się jakaś nierozwiązywalna tajemnica, która znika wraz ze śmiercią człowieka.

 

McCarthy jest pisarzem na wskroś amerykańskim, osadzonym głęboko w realiach swojej ojczyzny, nawet jeśli założycielski mit Ameryki – historię Dzikiego Zachodu odziera z pozorów romantycznej przygody i topi we krwi. Ale ten sam McCarthy, ze względu na charakter stawianych przezeń pytań, jest też autorem niezwykle uniwersalnym i czytelnym. Przede wszystkim bowiem jest pisarzem pogranicza – pisarzem krzyżujących się rzeczywistości i planów czasowych, autorem, który eksploatuje interiory człowieczeństwa, przewrotnym moralistą, który śle w świat swoje powieściowe kazania. Choć myliłby się ten, kto by sądził, że kryje się za nimi wiara w ulepszenie świata. W końcu w „To nie jest kraj dla starych ludzi” McCarthy przyznał: „Myślę, że wszyscy jesteśmy źle przygotowani do tego, co ma nadejść. Nieważne co. I przypuszczam, że cokolwiek nadejdzie, trudno nam będzie z tym wytrzymać”

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także