Artykuł
Dowody miłości
Literackie miłości nie różnią się specjalnie od tych, którymi obdarzamy żywe istoty, a ich dynamika ma podobny charakter. Nie przypadkiem najintensywniejsze emocje towarzyszą pierwszym zadurzeniom i nie przypadkiem zarówno pierwsze randki, jak i pierwsze ważne lektury zajmują w naszej pamięci wyjątkowe miejsce. Łączy je coś jeszcze – zwykle lepiej nie sprawdzać, ile po latach warte są nasze niegdysiejsze zachwyty.
Z tego powodu jestem wdzięczny losowi, że po raz pierwszy zetknąłem się z prozą Juliana Barnesa w tak zwanym wieku średnim. Autor „Poczucia kresu” nie należy bowiem do pisarzy, dla których traci się głowę; wywołuje uczucia mniej gwałtowne, za to stateczniejsze. Jego proza nie obezwładnia, nie ogłusza i nie oślepia, lecz przywiązuje do siebie z biegłością doświadczonej, pewnej swoich walorów kobiety. I dlatego wraca się do niej z radością i bez obawy, że przyniesie nam rozczarowanie. Właśnie dostajemy do rąk kolejny tego dowód – wydany przez Świat Książki w znakomitej serii „Sfery” zbiór esejów „Coś do oclenia”.
Retoryka miłosna jest tu jak najbardziej na miejscu, ponieważ na czterystu stronach tego tomu angielski pisarz daje upust swemu wywodzącemu się z wczesnego dzieciństwa uczuciu do Francji, kraju, z którym Brytyjczyków łączą tradycyjnie skomplikowane i ambiwalentne stosunki. Sam Barnes odczuwał chyba potrzebę wyjaśnienia i usprawiedliwienia tej skłonności, bo „Coś do oclenia” rozpoczyna się nostalgicznym wspomnieniem traktującym o samochodowych podróżach z rodzicami po francuskich wsiach i miasteczkach.
Sentymentalny ton utrzymuje się tu zresztą nie tylko we wstępie, ale i przez kilka pierwszych tekstów, w których pisarz na sposób miły wszystkim wyznawcom tezy o postępującej degrengoladzie ludzkości łączy tęsknotę za minionym z dystansem wobec monochromatycznej teraźniejszości. Sam Barnes definiuje się jako „Eurofil, ale biurosceptyk, internacjonalista, ale kulturowy protekcjonista, liberalny lewicowiec, zielony”, jego melancholia zaś zaprawiona jest niechęcią wobec obecnej Europy, związku konsumentów połączonych jedynie rytuałem konsumpcji i zabawy: „w Unii Europejskiej chodzi obecnie mniej o przyjazne odrębności niż o centralizację władzy i handlowe ujednolicenie: innymi słowy o stworzenie coraz większej rzeszy uległych konsumentów dla ponadnarodowych korporacji”.
Barnes nie jest może człowiekiem leciwym, ale mentalnie jednak zdecydowanie „przedwspółczesnym”. Jego światem jest bowiem nade wszystko uniwersum literatury, a czego by o współczesności nie powiedzieć, na pewno nie jest to czas, w którym literatura cieszyłaby się szczególnym poważaniem. Nic więc dziwnego, że przeszłość wabi Barnesa zarówno echami jego własnej młodości, jak i wizją świata bardziej uporządkowanego, bardziej zindywidualizowanego i bardziej literackiego. Można więc traktować „Coś do oclenia” jako westchnienie człowieka do starych, dobrych czasów i do świata złożonego ze starannie przefiltrowanych przez pamięć elementów minionej rzeczywistości. Trudno jednak czynić z tego powodu Barnesowi szczególne wyrzuty – w końcu światy idealne są światami naszej wyobraźni.
Czytelnicy brytyjskiego pisarza doskonale znają lekkość i pewną niefrasobliwość jego stylu, które w połączeniu z poczuciem humoru sprawiają, że bywa on zarazem zajmujący i ujmujący. Omawiając zapiski z automobilowej podróży Edith Wharton po Francji, autor „Pod słońce” komplementuje pisarkę: „jej opis sprawia, że gobeliny stają się interesujące”. Ale uwagę tę da się zastosować również do samego Barnesa – za co się nie weźmie, sprawia czytelnikowi frajdę, i to niezależnie od tego, czy opisuje krainy swego dzieciństwa, czy z pasją znamionującą żarłoka omawia swe kulinarne upodobania (Barnes to tyleż smakosz, co i człowiek doświadczony, dlatego jego hierarchia rozkoszy nieco odbiega od krzykliwych standardów, które usiłuje narzucić nam współczesność: „Orzeszki piniowe, bazylia i czosnek z większą pewnością dostarczą przyjemności niż zawodne ciało ludzkie”), czy pisze o środkach, jakimi szprycowali się kolarze w czasie Tour de France sto lat temu (a były to mieszanki iście piorunujące, od byczej krwi i zmielonych jąder dzikich zwierząt począwszy, a na strychninie i kokainie skończywszy).
Barnes jest uroczy i czarujący, gdy pisze o kuchni, poruszający, kiedy bierze się za kolarski doping, ale crème de la crème „Coś do oclenia” to oczywiście teksty traktujące o literaturze, przez co zresztą należy rozumieć przede wszystkim eseje o Flaubercie. Mimo że w tomie znajdują się znakomite rozdziały na temat Simenona czy Baudelaire’a, to zdecydowanie najwięcej miejsca, uwagi i gorących uczuć Barnes poświęca twórcy „Pani Bovary”. Czytelników „Papugi Flauberta” w trakcie lektury „Coś do oclenia” może nawet opanować lekkie uczucie déjà vu. O ile jednak w „Papudze…”, swoim sztandarowym dziele, dzięki któremu zyskał sławę i nie zawsze uzasadnione miano „postmodernisty”, pisarz sprytnie ukrył się za postacią Geoffreya Braithwaite’a, o tyle w esejach wychodzi z cienia fikcyjnej postaci, podejmując przy tym podobne wątki i składając jeszcze jedno świadectwo swej największej literackiej miłości.
Pisarze zakochani w innych autorach to rodzaj związku idealnego – nawet jeśli w uczucie wkrada się zazdrość, jest zwykle trzymana w ryzach dzięki podziwowi. Tak jest i w tym przypadku – dowodów tej literackiej miłości, czy też miłosnej obsesji, Barnes składa co niemiara, raz tocząc bezwzględne boje z konkurentami, którzy poważyli się pisać o Flaubercie (przy czym jedną z głównych ofiar zostaje Sartre i jego „Idiota w rodzinie”), innym razem śledząc jego życie miłosne, a jeszcze kiedy indziej poświęcając tekst (ostatni i może najlepszy w całym zbiorze) jednemu z pomniejszych bohaterów „Pani Bovary”, Justynowi, postaci pobocznej, choć ważnej o tyle, że dzięki niej tytułowa heroina żegna się ze światem za pomocą trucizny. Największym może paradoksem tych tekstów jest jednak fakt, że więcej niż o Flaubercie dowiemy się z nich o samym Barnesie.
W kontekście tradycyjnych polskich problemów z tożsamością i naszej równie tradycyjnej szamotaniny między wsobnością a otwartością ciekawe jest również wyznanie poczynione przez angielskiego pisarza we wstępie, kiedy to tłumaczy się ze swego przywiązania do Francji i jej kultury: „Znajomość drugiego kraju oznacza, że człowiek może brać z niego to, co chce […] że odrzuca poczucie wobec własnej ojczyzny, że uwalnia się od odrażających emocji wywołanych przez tych, którzy są jego publicznymi reprezentantami”. Z polskiej perspektywy ta swoboda wyboru drugiej – duchowej – ojczyzny bez niedogodności porzucania pierwszej wydaje się niezwykła i godna zazdrości. Barnes może bowiem prezentować się jako niepoprawny frankofil, może zachwycać się francuską kuchnią, francuskim stylem życia czy francuską literaturą bez ciągłego zastanawiania się, czym jest jego angielskość. Innymi słowy może sobie pozwolić na pisanie o wielkiej obcej kulturze w sposób dostępny jedynie przedstawicielom kultury równorzędnej, czyli bez kompleksu, bez wrzaskliwości, pyszałkowatości czy poczucia niższości, maskowanych zbyt starannie, żeby nie rzucały się w oczy, co z kolei sprawia, że równie wiarygodnie wypada, gdy pozwala sobie na dosadne złośliwości, jak i niehamowane zachwyty.
Przede wszystkim jednak po lekturze „Coś do oclenia” nachodzi człowieka nieco bardziej budująca myśl – że życie spędzone w literaturze, między tłumem ulubionych autorów i ich słowami, wydaje się niezłą alternatywą dla rozbestwionego i wszechstronnego przesytu, z którym na co dzień obcujemy. Żarłoczność ma, jak doskonale wiadomo, nieprzyjemne skutki uboczne, literatura zaś, jak dowodzi Barnes, to zupełnie przyzwoita dieta. Pożytki z samoograniczenia bywają natomiast różnorakie – nie najmniejszym z nich jest umiejętność skupienia.
Lektura „Coś do oclenia” powinna przekonać niedowiarków do tej myśli. Podobnie jak do tego, że Julian Barnes to autor ważki, stylista znakomity i doskonały czytelnik. A kogo nie przekona o tym nawet esej poświęcony wspomnianemu wyżej Justynowi, ten dla literatury jest i tak stracony, a więc lepiej, by zajął się bardziej praktycznym hobby – ku pożytkowi własnemu i literatury.