Felieton
Dorożką przez Pragę. O “Lordzie Mord” Miloša Urbana
Furman, tam, gdzie zawsze!
Czujesz? Tak śmierdzą zaraza, śmierć i nędza. Tu jeszcze jest znośnie, ale zobaczysz, wyjdziemy tylko z dorożki i pewnie utopię buta w błocie, w ustach poczuję smak żółci, w nos znów będzie wciskać się pył burzonych kamienic, a najgorszy jest ten smród, gdy będziemy mijać stare budynki Josefova. Dziś zaglądamy tam wyjątkowo – radzę ci, lepiej omijaj to miejsce szerokim łukiem. Jeśli się nie udusisz, to ktoś cię udusi, o ile nie dorwie cię jakaś choroba, to dorwie cię jakiś zboczeniec. Wierz mi! Tam sprawy załatwiaj tylko w dzień. I najlepiej z obstawą.
Daj mi sekundkę, tylko wezmę jedną tabletkę… to dobrze mi robi. Chcesz?
Wracając… Cóż miałem mówić? No tak, i ci podstępni Austriacy wmawiają nam, że przetasowania architektoniczne to dla dobra Pragi. Wierzysz w tę całą asenizację sterowaną z Wiednia? Że wystarczy zmienić komuś mieszkanie i człowiek stanie się cywilizowany? Że złodzieje przestaną kraść, narkomani ćpać, szwędające się jak pchły dzieciaki pić alkohol nieznanego pochodzenia, a policjanci bić kogo im się żywnie podoba? Myślisz, że ci ludzie, chodzący co wieczór do brudnych burdeli, zabawiający się z kurwami zarażonymi syfilisem, rzeżączką i innymi świństwami, tak z dnia na dzień zrezygnują ze swojej jedynej uciechy? Oj nie mój drogi! To marzenia ściętej głowy.
Spójrz na to gnijące miasto! Płakać się chce!
Do tego niemieckojęzyczna część Pragi na zmianę z tą drugą, czeską, podnoszą coraz częściej przeciwko sobie sztandary. A pomiędzy tym wszystkim Żydzi – co o nich myślisz? Najwięcej ich jest w tych ponurych, mrocznych dzielnicach. Z getta się ruszyć nie chcą, zresztą dokąd mieliby się udać? Rośnie agresja, a kolejny pogrom to niestety kwestia czasu. Mój znajomy – żydowski sklepikarz – już kilka razy zmieniał szyby w witrynach, niedługo będzie musiał zamknąć interes. W dzień boi się wyściubić nosa z domu, a w nocy to, sam wiesz, nawet katolikowi drżą nogi na samą myśl o samotnej podróży przez miasto.
A do tego te potworne morderstwa!
Moje kobiety już zmysły tracą ze strachu, bo jakiś świr zbiera krwawe żniwo po kamienicach, zamtuzach i głuchych zaułkach. Mięsko – tak go wołają. Podobno jego twarz przypomina gnijące flaki. Przedwczoraj znaleziono zwłoki kobiety na poddaszu, naprzeciwko mojego mieszkania, tydzień temu wyłowiono podobne z rzeki, a dziś nad ranem obudził mnie krzyk kucharki spod szóstki. Na dziedzińcu natrafiła na korpus. Wyobraź sobie – bez głowy i kończyn. Na samą myśl już mi jest niedobrze. Znowu! Cóż to za przeklęte miasto!
Sugerowałeś żebym wrócił na wieś, do rodziny, do matki i ojca. Myślałem o tym, ale tam jest, no wiesz, zbyt nudno, sielankowo, nie ma nic do roboty. Tu mam knajpy, swoje kobiety, doktora, który zapisuje mi te śmieszne specyfiki, dające mi choć przez chwilę zapomnieć o bożym świecie. Mówię ci, spróbuj kiedyś. Są mniej szkodliwe niż morfina.
Ej, ej, Furman, to tutaj! Wysiadam.
Pewnie wkrótce znów się zobaczymy. Do tego czasu zastanów się Milos dwa razy, czy ty naprawdę chcesz o tym wszystkim napisać książkę?