25 marca 2013

Podróż do źródeł czasu

„Tak jakby w miłości mogło się wybierać, tak jakby to nie był piorun, który strzela w ciebie i zostawia cię zwęglonego na środku patio. […] Nie wybiera się Beatrycze. Nie wybiera się Julii. Nie wybierasz ulewy, która zmoczy cię do suchej nitki, gdy wracasz z koncertu” – napisał Julio Cortazar w „Grze w klasy”, swojej Wielkiej Księdze. I nie wybierasz książek, które cię uwiodą – należałoby pewnie dodać.

 

Gdy wyjeżdżam (a z miejsca na miejsce przemieszczam się z trudem i niechętnie), staram się zabrać ze sobą w podróż powieść, która najbardziej kojarzy mi się z danym miejscem. Do Pragi wziąłem Haszka, do Wiednia Józefa Rotha, kiedy więc jako świeżo upieczony mąż wybierałem się w podróż poślubną w najbardziej konwencjonalnym z możliwych kierunku – do Paryża, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że do walizki trzeba zapakować poklejony taśmą, pokreślony ołówkiem i potwornie wymiętoszony egzemplarz „Gry klasy”. Bo Cortazar jak żaden inny pisarz nadawał się na tę okoliczność – planowaną włóczęgę po zalanych deszczem pustych ulicach Paryża (nawet jeśli w rzeczywistości było raczej sucho i tłoczno).

 

Wielki Kronopio – literacki mag, prestidigitator, czarnoksiężnik. Pisarz, który posiadł sztukę hipnozy w stopniu dla zdecydowanej większości literatów niedosiężnym. Zaczarował nie tylko całe pokolenia czytelników, ale i profesjonalistów. Zofia Chądzyńska, wielka tłumaczka w dużej mierze odpowiedzialna za iberoamerykański szał, który wybuchł w Polsce w latach 70., wyznawała we wspomnieniach, że Cortazar stał się jej „przyszłym losem” i że tłumaczyła go „w jakimś alkoholowym upojeniu”. A krytyk Leszek Bugajski, opowiadając o spotkaniu z autorem „Książki dla Manuela”, wyrażał się jeszcze dosadniej: „przez chwilę miałem uczucie, jakbym zetknął się z bóstwem”.

 

Nic więc dziwnego, że gdy po „Grę w klasy” sięgnął odpowiednio do swego wieku wrażliwy i egzaltowany siedemnastoletni chłopak (którym byłem w innym świecie i w zupełnie innym czasie), nie potrafił oprzeć się czarowi tej opowieści o zabłąkaniu, jazzie, melancholii, nieokreślonej tęsknocie i poszukaniu, tyleż siebie, co swojej Magi. Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że lektura „Gry w klasy” dla mnie i dla moich ówczesnych przyjaciół – nie mniej nastrojonych na Weltschmerz i romantyczne uniesienia niż ja – była w jakimś sensie doświadczeniem formacyjnym. To powieść Cortazara kształtowała bowiem nasze młodzieńcze pojmowanie miłości, przyjaźni, życiowej intensywności i – jakżeby inaczej – egzystencjalnej rozpaczy.

 

Było to, rzecz jasna, okropnie podniosłe i nieznośnie pretensjonalne – ale tylko z obecnej perspektywy. Żyjemy przecież w czasach ironii i dystansu, kiedy rzeczy najchętniej bierze się w odpowiednio gruby nawias. Prześladuje nas świadomość, że literatura jest tylko literaturą, zbiorem słów pędzonych przez autorów jak stado rozwierzganych koni – ci lepsi kiełznają je i zachwycają woltyżerką, tym gorszym co i rusz wszystko wymyka się spod kontroli. I może dlatego od czasu do czasu – zza męczącej nieco wiedzy o narracyjnych sztuczkach, konstrukcyjnych wybiegach i powieściowych konwencjach – dobywa się cienki głosik tęsknoty za tą dawną, jakże odmienną perspektywą: oszołomieniem lekturą, smakiem autentycznej przygody, uczuciem poznawania życia od podstaw za pomocą książki.

 

Cortazar kojarzy mi się – i zapewne zawsze już będzie mi się kojarzył – z postradaną niewinnością lektury. Zdarza mi się nawet myśleć, że kto w odpowiednim wieku nie uległ czarowi jego pisarstwa, ten nigdy naprawdę nie pozna, na czym może polegać magia literatury. Czytałem go bowiem z tym głębokim, dojmującym i pozbawionym wahań przekonaniem, że literatura jest światem osobnym i samowystarczalnym. Czytałem go bez wiedzy, świadomości i pamięci, że mam do czynienia tylko z dziełem literackim. Więcej nawet – lektura „Gry w klasy” nie była właściwie czytaniem; bardziej przypominała wchodzenie w nienamacalne, choć jak najbardziej realne światy. Wtedy, w tym utraconym czytelniczym świecie, bohaterowie Cortazara nie byli tworami wyobraźni, istotami fikcyjnymi, wymysłami przebiegłego lalkarza, który pociąga za sznurki, grając tyleż stworzonymi przez siebie postaciami, co czytelniczymi uczuciami. Moc literatury polegała właśnie na tym, że przenikała życie, a „Grę w klasy” traktowaliśmy nie jak pieczołowicie skonstruowany mechanizmu, lecz zapis czystego żywiołu, notatki z tego, co – jak sobie roiliśmy –zdarzało się właśnie nam. Bo byliśmy Oliveirami, kochaliśmy Magi, szukaliśmy ich na Rue de la Huchette, a nawet w spieczonym słońcem Buenos Aires. Byliśmy nimi, zanim staliśmy się po prostu sobą.

 

„W klasy gra się małym kamyczkiem, który należy popychać czubkiem buta. […] Na górze jest Niebo, na dole jest Ziemia, trudno jest trafić kamyczkiem w Niebo, prawie zawsze źle się jakoś obliczy i kamyk wylatuje poza rysunek. Powoli jednak nabiera się zręczności koniecznej, by przechodzić z jednego kwadratu do drugiego, i któregoś dnia może się uda wyjść z Ziemi i przenieść kamyczek do samego Nieba. […] Na nieszczęście, zanim ktokolwiek nauczy się przenosić swój kamyk do Nieba, nagle kończy się dzieciństwo i wpada się w książki, w lęk, w spekulacje na temat innego Nieba, do którego również trzeba umieć znaleźć drogę. A ponieważ skończyło się dzieciństwo […], zapomina się, że aby się dostać do Nieba, potrzeba kamyczka i czubka buta”. (Gra w klasy)

 

***

 

Do powieści trzeba mieć trochę szczęścia, należy spotykać je właściwym momencie – i dla nich, i dla nas. Bo źle przeczytane – za wcześnie, za późno, w złym miejscu i okolicznościach – nie są w stanie roztoczyć całego swego powabu. I właśnie dlatego do niektórych autorów nie warto powracać – a jeśli już, to dobrze mieć przy tym świadomość, że ponowna lektura ich książek obarczona jest poważnym ryzykiem. To zupełnie jak z ludźmi – nie zawsze przecież warto spotykać dawne miłości. Po co skazywać się na męki szukania resztek dawnego czaru w podmęczonych sobą, codziennością, beznadziejną walką z nadwagą czy przemijaniem kobietach, o których się niegdyś marzyło?

 

To wyjaśnia poniekąd, dlaczego od dawna po Cortazara nie sięgnąłem, zadowalając się widokiem tego samego poklejonego taśmą zielonego grzbietu na półce z książkami. Do „Niespodziewanych stronic” również zabierałem się ostrożnie, targany sprzecznymi uczuciami: ekscytacją i obawą, pragnieniem odnalezienia tego, co zawieruszyło mi się gdzieś pomiędzy stronicami setek przeczytanych książek, i lękiem, że padnę ofiarą swoich własnych oczekiwań i imaginacji.

 

Ostrożność okazała się na miejscu, jak to zresztą zwykle bywa z wszelkimi apendyksami do twórczości wielkich pisarzy. „Niespodziewane stronice” to zbiór wszystkiego, prawdziwe silva rerum: odnalezionych opowiadań, nieuwzględnionych w ostatecznych redakcjach powieści fragmentów, artykułów publikowanych w prasie i poezji. Niestety, zwłaszcza w przypadku utworów prozatorskich doskonale widać, że są one tylko tym, czym są: dziećmi, których wyparł się ojciec. W zasadzie jedynie dwa opowiadania z tego zbioru – „Koty” i fenomenalne „Ciao, Werona” dorównują Cortazarowi, jakiego znamy. Ale właśnie dla takich dwóch opowiadań warto zapewne grzebać w przepastnych komodach i szufladach, które różnym śmieciem i odpadkami zapychają wielcy pisarze.

 

Cortazara powinno się jednak czytać w stanie odurzenia, niepełnej świadomości, tak jak to się dzieje, gdy człowiek jest bardzo młody lub bardzo zakochany. A choćby w chwilach rozpamiętywania przeszłości, rozważania byłych szans, przeoczonych nadziei – bo i dla tego rodzaju uczuć ta proza jest doskonałym podkładem. Kto wie, czy czytanie Argentyńczyka „na sucho”, „na trzeźwo” nie jest aby odzieraniem jego twórczości z jej największych zalet. Bo – żeby ponownie zacytować Bugajskiego – „pierwszą z rzucających się w oczy cech jego twórczości była młodzieńczość, dziecięca wręcz intensywność przeżywania świata”. A doprawdy niewielu było pisarzy, którzy potrafili się swą żarliwością dzielić z czytelnikiem w przybliżonym choćby stopniu.

 

***

 

Moja podróż poślubna była też podróżą po grobach – i nie jest to żadna metafora. Przemierzyliśmy wtedy z żoną wzdłuż i wszerz największe nekropolie Paryża, by odwiedzić wielkich zmarłych (przyznaję, osobliwe to zajęcie podczas podróży poślubnej) – między innymi Cortazara spoczywającego na cmentarzu Montparnasse. „Niespodziewane stronice” z pewnością grobem argentyńskiego pisarza nie są, ale poniekąd ostrzegają, że zaświaty mogą trochę przypominać wyobrażenia starożytnych Greków – na poły przezroczyste cienie błąkają się bez celu i nabierają cielesności dopiero wtedy, gdy ktoś się nimi naprawdę zainteresuje.