1 kwietnia 2014

Przypadkowe istnienie Paula Austera

Paul Auster to twórca lubiany i doceniany, choć raczej niezaliczany do pierwszej ligi amerykańskich prozaików. Nie został pisarzem-instytucją jak Roth, nie stał się autorem kultowym jak DeLillo czy choćby Palahniuk, nie odnowił amerykańskiej powieści jak Franzen. Trudno jednak odmówić jego twórczości indywidualnego rysu i spójności.

header - Auster_dziennikZimowy

W biografii Austera kryje się pewien paradoks; mimo że próbując zostać człowiekiem pióra, przez pierwsze trzy dekady życia nigdzie nie zagrzał miejsca, zaliczając dwadzieścia przeprowadzek, rezydując między innymi we Francji i pracując na statku, to literacką karierę rozpoczął na dobre, dopiero gdy wraz z rodziną osiadł w domu przy Park Slope na Brooklynie. Auster to bowiem pisarz Nowego Jorku, obywatel miasta-świata, pełnego ras, języków i rzadkiej różnorodności. I właśnie świat metropolis jest jego żywiołem. Stale powracające elementy jego pisarstwa – historie ludzi zagubionych w anonimowości wielkiego miasta, wydrążonych przez stratę lub jakąś zagadkę, nagłe pęknięcia rzeczywistości, kiedy spod jej powierzchni wydobywa się jakaś tajemnica – decydują o jego oryginalności, owocując jednak niekiedy zarzutami o powtarzalności.

 

Zanim w okolicach czterdziestki zdobył rozgłos „Trylogią nowojorską”, czyli trzema mikropowieściami, w których atmosfera kryminału noir miesza się z niepokojącymi tąpnięciami rzeczywistości rodem z Kafki, długo dobijał się do świata literatury, a to parając się eseistyką, a to poezją, a to pisząc kryminał pod pseudonimem. Jego rzeczywistym debiutem był wszakże tom wspomnień z 1982 roku poświęcony zmarłemu ojcu „The Invention of Solitude”. W napisanym ponad trzydzieści lat później „Dzienniku zimowym” Auster zatacza koło i wraca do swych początków – prozy autobiograficznej.

 

AusterCoetzee_Tuiteraz„Życie w sztuce można schematycznie podzielić na dwa lub trzy etapy. Na pierwszym artysta odkrywa lub zadaje sobie wielkie pytanie. Na drugim trudzi się nad znalezieniem odpowiedzi. A potem, gdy żyje już wystarczająco długo, dochodzi do trzeciego etapu, kiedy owo wielkie pytanie zaczyna go nudzić i musi szukać inspiracji gdzie indziej” – napisał J. M. Coetzee w jednym z listów do Austera, które składają się na wydany przez Znak tom korespondencji obu pisarzy „Tu i teraz”. Podczas lektury „Dziennika zimowego” trudno opędzić się od wrażenia, że ponad sześćdziesięcioletni Auster osiągnął właśnie ów trzeci etap twórczości, po trzech dekadach budowania fikcji ponownie karmiąc swe pisarstwo pamięcią, a nie wyobraźnią.

 

„Dziennik zimowy”, zbiór wspomnień pisanych w czasie kilku zimowych miesięcy przez sześćdziesięcioczteroletniego wówczas pisarza, to doskonała okazja, by wejrzeć w przeszłość i prywatność autora „Sunset Park”. Dla czytelników zainteresowanych faktami z życia Austera – jego adresami, jego młodością, jego stosunkami rodzinnymi, jego ulubionymi potrawami z dzieciństwa, jego lękami, a nawet relacjami pisarza z własnymi dłońmi – „Dziennik” będzie źródłem wielu satysfakcji. Pisarz dokłada starań, by być autentycznym i bezpretensjonalnym – do tego stopnia, że dzięki tej lekturze dowiemy się również, jakie choroby narządów płciowych ma za sobą. Srodze zawiedzie się jednak ktoś, kto liczyłby – jak wyżej podpisany – na odautorską refleksję na temat własnej twórczości czy sensu i celu uprawiania literatury jako takiej. Literatura zajmuje bowiem tutaj zupełnie marginalne miejsce.

 

„Dziennik zimowy” to zatem wspomnienia nie tyle pisarza, co człowieka zasiedziałego w istnieniu i zanurzonego w przemijaniu, który utracił charakterystyczną dla większości z nas wiarę we własną nieśmiertelność: „Jesteś przekonany, że to nie może cię spotkać, że to nie ma prawa cię spotkać, że jesteś jedyny na świecie, którego to nigdy nie spotka, a potem wszystko po kolei spotyka właśnie ciebie, w ten sam sposób, w jaki spotyka wszystkich dookoła”. Auster nie stoi zapewne nad grobem, prywatna amerykańska służba zdrowia nie tak łatwo wszakże pozwala rozstać się z życiem swej zamożnej klienteli, ale jako człowiek wchodzący w „zimę swego życia” paradoksalnie odczuwa własną cielesność intensywniej niż harmonijnie zestrojony ze swoją niezawodną witalnością młodzian.

 

Auster_Dziennik zimowyCiało i jego przemijanie, ciało w swej radosnej i obmierzłej zarazem dosadności – z wszystkimi przyjemnościami, rozkoszami, cierpieniami, bólami, lękami, które się w nim gnieżdżą – to temat powracający tu raz po raz. „Kichanie i śmiech, ziewanie i płacz, bekanie i kaszel, drapanie się w ucho, przecieranie oczu, wydmuchiwanie nosa, chrząkanie, zagryzanie warg, jeżdżenie językiem po wewnętrznej stronie dolnych zębów, wzdryganie się, pierdzenie, czkanie, ocieranie potu z czoła” – wyliczenie to nie stanowi może klucza do „Dziennika zimowego”, ale zdradza, jaki punkt obserwacyjny zajął Auster. Jego autobiografia to bowiem proza wyznaczona granicami ciała – „twoje ciało jest mapą wydarzeń wymazanych z historii” – i traktująca o tym ciele, jego niezbyt apetycznych wydzielinach, jego dojmujących słabościach, jego przemijalnych radościach. Dlatego też Auster najbardziej autentycznie, przekonująco i przejmująco wypada wtedy, gdy portretuje bliskich sobie ludzi, zamkniętych w swych niekiedy zadowolonych, lecz częściej udręczonych ciałach. W tych najbardziej osobistych fragmentach słychać też echa pobrzmiewające w całej jego twórczości – przekonanie o niepewnym, chybotliwym stanie świata, permanentnie zagrożonego rozlicznymi katastrofami, które wkraczają w ludzkie życie wskutek naszej nieuwagi, zagapienia lub – najczęściej – przez zupełny przypadek.

 

Należy jednak żałować, że ów przypadkowy charakter istnienia przeniknął również do książki. W „Dzienniku zimowym” trudno bowiem dostrzec jakiś porządek, jakby jego konstrukcją rządziła li tylko logika kapryśnej pamięci – może dlatego zbyt często zamienia się on w wyliczenie, katalog, spis rzeczy i miejsc. Memuary w odróżnieniu od dobrych powieści nie muszą oczywiście z żelazną konsekwencją wieść czytelnika od wydarzenia do wydarzenia, od wątku do wątku, od początku do nieuniknionego zakończenia. Dobrze jednak dla czytelnika, jeśli mają jakąś zasadę porządkującą, ostatecznie bowiem to główna funkcja wspomnień: wprowadzenie elementów ładu w to, co z zasady ładem nie jest, zrobienie z porozrzucanych i niezwiązanych ze sobą elementów jako tako spójnej opowieści, innymi słowy, zastąpienie chaosu istnienia literaturą. W „Dzienniku zimowym” Auster niestety takiej ambicji nie zdradza. Z tego powodu to rzecz mocno nierówna, przy lekturze której poczucie dzielenia intymności z pisarzem zamienia się niekiedy we wrażenie przykrej konieczności, która towarzyszy nam, gdy podpity wujek przysiada się do nas na jakiejś rodzinnej uroczystości i nie odpuszcza, zanim nie opowie nam o swych ulubionych potrawach albo – w przypadku wujka w wersji bardziej rozdokazywanej – o dziewczynach, które niegdyś podrywał. Można oczywiście nazwać zastosowaną przez Austera metodę autentyzmem, ale przychodzi też na myśl inne, mniej szlachetne miano – niedbalstwo.

 

„Dziennik zimowy” to książka chwilami ujmująca, miejscami wzruszająca, często skłaniająca do zadumy, ale niepozbawiona wad, naznaczona konstrukcyjnymi rysami, niekiedy przegadana, a bywa że po prostu nudnawa. I potwierdzająca, że autobiografia, ten najbardziej przewrotny rodzaj literatury, zwykle więcej czytelnikowi po sobie obiecuje, niż faktycznie daje.

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także