Artykuł
„Słowa, które ogromnieją”. Stanisław Kasprzysiak w „Świętach z tłumaczami”
W ostatnim odcinku „Świąt z tłumaczami” naszym gościem jest wybitny tłumacz i italianista Stanisław Kasprzysiak, znany między innymi z przekładów Lampedusy, d’Annunzia i Calassa.
„Początkujący tłumacze czują się rozczarowani i oczywiście mają w tym rację. Nikt ich nie szuka. Wydawcy z nieufności, z bezwładu, wygody, małoduszności wolą bez szukania zwracać się do tłumaczy wysłużonych”. Kasprzysiak opowiada Marcie Natalii Wróblewskiej o przekładaniu klasyki dla chleba, uzurpacjach tłumaczy, a także o ważnych włoskich tekstach, które czekają na tłumaczenie.
Po co pańskim zdaniem tłumaczyć na nowo klasykę? Ambicja tłumacza, chęć oddania sprawiedliwości autorowi czy przybliżenia książki współczesnym czytelnikom?
Wiadomo po co: dla czytelników – dla tych nielicznych dzisiaj i może jeszcze mniej licznych w przyszłości, „the happy few”, sławetnych i oczekiwanych – żeby każdy z nich, kiedy zechce, mógł sięgnąć po to, co zechce. Tu jednak sprawa się gmatwa, bo już samo określenie „klasyka” jest mgliste i zawodne.
Po pierwsze: klasyka klasyce nierówna. Wiele książek uchodzących za klasykę czas zdegradował. Powiedzmy: jak z oficera na szeregowca, albo wręcz w stan spoczynku. Tę klasykę zdegradowaną lepiej zostawić w spokoju: nie ma sensu przekładać jej na nowo. Bembo, Belli, Carducci, d’Annunzio, Verga, Fogazzaro – coś z ich twórczości już mamy po polsku i jak jest, niech będzie. Po drugie: także przekład nierówny przekładowi. Nikt nie przełoży lepiej „Orlanda” Ariosta i „Jeruzalem” Tassa niż zrobił to Piotr Kochanowski, a z kolei nikt nie przełoży gorzej „Canti” Leopardiego niż zrobili to ci wszyscy, którzy je przekładali dawniej czy niedawno. Zatem warto przekładać na nowo tylko nieudane przekłady autorów niezdegradowanych przez czas.
Skąd pomysł na przetłumaczenie na nowo „Geparda” Lampedusy? Nie pierwszy raz tłumaczy pan na nowo klasykę już przetłumaczoną – jest pan autorem tłumaczenia „Triumfu śmierci” d’Annunzia, przełożonego wcześniej przez Leopolda Staffa.
Nowy przekład „Geparda” Lampedusy brało pod uwagę trzech kolejnych wydawców. Po natychmiastowej, drastycznej i kompletnej krytyce przekładu pierwszego, konieczność przełożenia powieści raz jeszcze wisiała w powietrzu. Impulsem do tego stało się chyba nowe wydanie u Feltrinellego w roku 2002, łudzące niedokończonymi fragmentami rozdziałów, których Lampedusa nie opublikował, a które zresztą nie wnoszą nic nowego. Prawa do nowego przekładu wykupił ostatecznie „Czuły Barbarzyńca”, przekład zaproponował mnie. Nie miałem na ten przekład ochoty, jednak dla chleba się go podjąłem – to w tej sprawie wszystko.
Czym, poza tytułem, pański przekład różni się od poprzedniego – „Lamparta” Zofii Ernstowej? Przyznam, że czytałam jej przekład z oryginałem w drugim ręku i osobiście byłam pod wrażeniem…
Przekład miał być wierny „Gepardowi”, ale też, co istotniejsze, samemu Lampedusie. Jego postawie, jego tonacji, wahaniom i pewności, jego błyskotliwości, ironii, wrażliwości, sceptycznej refleksji – słowem, jego sytuacji wewnętrznej. Tego mi w poprzednim przekładzie zabrakło. Tym samym zabrakło autentycznej tożsamości Giuseppe Tomasiego di Lampedusy, dobrze wyczuwalnej intuicją już w powieści, a jeszcze dobitniej w jego opublikowanej później dwutomowej „La letteratura inglese”. Przekład wypadł więc tak, jakby nie Lampedusa napisał „Geparda”, tylko tłumaczka: od siebie, po swojemu. Tak, zgodnie z jego zdaniami, ale w tonacji własnej, płynnej, miłej, łatwej w czytaniu. Mimo to na granicy uzurpacji. Szkice polemiczne mówiły o „spustoszeniu dokonanym w literackim stylu Lampedusy”, wyciągając z tego wniosek, że w miejsce autora nieprzeciętnego musieliśmy się zadowolić autorem przeciętnym. A zwyczajna przyzwoitość wobec Lampedusy doradzała, by to wreszcie naprawić.
Ile trwała praca? Czy przy tłumaczeniu książek tej klasy tłumacz może pozwolić sobie na spokojniejszy rytm niż przy typowych zleceniach, gdzie często trzeba „wyrabiać arkusze na czas”?
Ile czasu zajął mi przekład? Dokładnie nie pamiętam, łącznie z aneksami około pół roku. To wszystko, co zdarza mi się przekładać, przekładam w takim samym, dość wolnym rytmie. Jak było swego czasu z wyższego lotu „Zaślubinami Kadmosa z Harmonią” Calasso, tak też ostatnio z błahą książeczką „Najlepsza oferta” Tornatore. Przekładam jednakowo, nie umiem inaczej, więc na szybszy przekład książek drugorzędnych nie potrafię sobie pozwolić.
Owszem, zdarza mi się przekładać wolniej, kiedy przekład jest trudniejszy, a jest trudniejszy, kiedy włoskie zdania oryginału są na pozór najzwyklejsze, czyste i proste, a w istocie natrafia się w zapisie co chwilę na zdania o prostocie i ścisłości niemal aforystycznej. Tak było chyba tylko z przekładaniem „Dnia sądu” Satty. Eseje, w których trzeba uważnie wyważać oderwane pojęcia i jedno przekładać często różnymi słowami – eseje takie jak Chiaromontego – także wymagają często więcej czasu.
Jakie było największe wyzwanie przy tłumaczeniu „Lamparta”?
Było jedno, ale zasadnicze, a jego wynik jest nietrudny do uchwycenia: przekład miał wypaść tak, jakby powieść została napisana przez Lampedusę po polsku. Wybraną przez niego samego odmianą naszego języka, takimi a nie innymi słowami, tak a nie inaczej zbudowanymi zdaniami. Ze zwracaniem szczególnej uwagi, z jakich polskich słów ktoś taki jak on na pewno by nie skorzystał. A resztę, samo toczenie się tekstu, to jego andante cantabile, wziął sobie przecież na swoją głowę Lampedusa, więc wystarczyło je za nim powtórzyć.
Proszę powiedzieć, jak z pańskiej pozycji, tłumacza o dużym doświadczeniu i renomie, wyglądają relacje tłumacz-wydawnictwo, tłumacz-czytelnik. Nam, początkującym w zawodzie, wydaje się niekiedy, że nasza praca jest niewidzialna, niedoceniana…
Przeciętny czytelnik chyba tylko tyle wie, że ktoś mu obcy tekst udostępnił, czyli najczęściej zaledwie „spolszczył” i to wszystko. A że spolszczenie w hierarchii przekładów jest stopniem niskim, tego już chyba nie zdarza mu się dociekać. Zna zresztą pewnie stopień najniższy, bijatykę przekładową w Internecie, kiedy słowem odpłaca się za słowo jakby na wzór mściwego „oko za oko, ząb za ząb”. Spolszczenie to zaledwie lustrzane odbicie. Widzi się w takich – tak powszechnych – przekładach „wygląd” słów, a nic nie wiadomo o ich „świecie wewnętrznym”, dla słowa najważniejszym. Być może dla tłumacza „spolszczającego” jest to świat mało ważny, mimo że dopiero on decyduje o urodzie, wdzięku i żywości przekładu. Tak to w każdym razie wypada, być może czasami także w poczuciu czytelnika. Z postronnymi czytelnikami jednak nie zetknąłem się, na spotkania z nimi nie wzywano mnie, chociaż przekładam od dobrych czterdziestu lat. Kiedyś ktoś nieznajomy spytał mnie o poglądy Chiaromontego, ale był to ksiądz i rozmowa o przybliżaniu się do tajemnicy w czasach archaicznej Grecji nam się nie kleiła. Tak więc czytelnik, o którego Pani pyta, jest dla mnie Sfinksem, zagadką.
Świat tłumaczy literackich wydaje się dość hermetyczny. Z koleżankami z italianistyki liczyłyśmy, że będziemy tłumaczyć wielką (albo choć średnią) literaturę, a tę wciąż tłumaczą nasi profesorowie…
Początkujący tłumacze czują się rozczarowani i oczywiście mają w tym rację. Nikt ich nie szuka. Wydawcy z nieufności, z bezwładu, wygody, małoduszności wolą bez szukania zwracać się do tłumaczy wysłużonych. Z tym także nie będzie lepiej, bo co musiałoby się stać, żeby coś się odmieniło. Nie odmieni się nic – nic, tylko narzekać. A narzekać nie warto. Nikt tego nie usłyszy, to raz, i nic to nie da – to dwa. Coś odmienić mogą tylko szczęśliwe zbiegi okoliczności, a te przecież i w tej sprawie się przytrafiają. Nie mówię tego gołosłownie. Przypadkiem w dwu wydawnictwach, rezygnując z propozycji przekładu, wskazałem na moje miejsce młode osoby znane mi tylko z nazwiska. Czyli jedne z Was, jak Pani pisze, a nie jedne z Waszych profesorek. Co ważniejsze, to poskutkowało.
Jaki ważny włoski tekst Pańskim zdaniem wciąż czeka na przełożenie (bądź przełożenie na nowo) na język polski?
„Canti” Giacomo Leopardiego. Chociaż ich przełożyć nie można. Dotychczas próby ich przekładu wypadały zawsze jak ich parodia, jak beztroska farsa. Krzywdziły Leopardiego – mocno i przykro (a już za życia dość go skrzywdziło samo jego życie). Leopardi napisał „Canti” nie włoskim, ale jakimś arcy-włoskim językiem, czy raczej arcy-włoską mową (to nie lingua, tylko linguaggio, całość włoskiej mowy, aż po jej zamierzchłe początki). Słowa „Canti” jaśnieją i ogromnieją same z siebie. Dlaczego tak się dzieje, nie sposób wyjaśnić. „Arcano è tutto, fuor che il nostro dolor” – „Tajemne dla nas wszystko, prócz naszego cierpienia”. Oczywiście byłoby przesadą nazwać cierpieniem niemożliwość przełożenia promieniejących słów na słowa matowe i szare – ale jednak. To co najmniej uciążliwość , skoro tak uporczywie się to nie udaje. Może udałoby się – zażartujmy – Norwidowi z jego talentem do doceniania słów, ale ta okazja przepadła raz na zawsze. Niemniej jednak ten – jak Pani pisze – „ważny włoski tekst” – naprawdę czeka na przełożenie.
Jaki tekst najbardziej chciałby pan wziąć na warsztat w przyszłości?
„Canti” Giacomo Leopardiego. Chociaż to niemożliwe „all’apparire del vero” – „gdy ujawnia się prawda”, czyli to, o czym wspominałem powyżej. I gdy już mam za sobą kilka doraźnych prób – rozpoczynanych, z rozgoryczeniem porzucanych i odkładanych do nowej następnej próby.
A na jaki nie odważyłby się pan porwać?
Na „Canti” Gicomo Leopardiego. Chociaż jednak odważam się od czasu do czasu na ich przekład porywać.