10 grudnia 2014

„Nie wyrównywać walcem”. Jacek Dehnel w „Świętach z tłumaczami”

W czwartym odcinku cyklu „Święta z tłumaczami” naszym gościem jest Jacek Dehnel, poeta, prozaik i tłumacz, który w swoim dorobku ma m.in. przekłady Edmunda White’a, Philipa Larkina i Francisa Scotta Fitzgeralda.

header - 678x239 - Swieta z tlumaczami

„Podstawowy mój kłopot z przekładami polega na tym, że nie jestem tłumaczem profesjonalnym. Boję się, że czegoś nie dopatrzę. Chodzi o to, że jakieś zdanie ma specyficzny rejestr, na przykład pobrzmiewa wiejską gwarą czy pretensjonalnością. Tłumacz powinien to oddać, a nie wyrównać walcem. A Fitzgerald korzystał z wielu rejestrów, co w »Wielkim Gatsbym« słychać znakomicie. Kiedy w fatalnym przekładzie ukazuje się arcydzieło, to jest spalone na całe lata, jeśli nie na zawsze”. Dehnel opowiada Marcie Natalii Wróblewskiej między innymi o tym, dlaczego warto tłumaczyć klasyków ponownie, o pracy nad przekładem „Wielkiego Gatsby’ego”, a także największych wyzwaniach w swej tłumaczeniowej karierze.

DEHNEL TVN

Po co tłumaczyć na nowo klasykę? Ambicja tłumacza, chęć oddania sprawiedliwości autorowi, czy przybliżenia książki współczesnym czytelnikom?

To zależy, nie ma jednej reguły. Są książki, których przekłady były przyzwoite, ale się zestarzały. Język się zmienia, inne rzeczy nas poruszają, a inne irytują. Zawsze przywołuję tu tłumaczoną na przełomie lat 40-tych i 50-tych książkę Huxleya, gdzie „gin and tonic”, napój mało znany w Polsce okresu stalinowskiego, stał się dziwnie swojską jałowcówką z lemoniadą. Są też książki, niekiedy wybitne, które przełożono fatalnie i zostały na wiele lat obrzydzone czytelnikom, którzy nie mają pojęcia, czemu uważa się je za arcydzieła, skoro są nie do czytania, bo tłumacz zgubił cały ich urok, wdzięk, sens. Wreszcie są teksty tak precyzyjnie zorganizowane formalnie i trudne do przełożenia, że każde tłumaczenie, w zależności od obranej metody, będzie zupełnie inne. Myślę tu choćby o gęsto zrymowanych i zrytmizowanych wierszach. Przez całe lata robiłem na portalu Nieszuflada konkursy translatorskie i powstawało po dwadzieścia wersji tego samego tekstu, na przykład „Tygrysa” Blake’a, przy czym w każdej wersji było coś ciekawego, jakiś pomysł na ocalenie zamysłu oryginału, a zarazem coś było zaprzepaszczone. Natomiast ambicja tłumacza nie powinna tu mieć nic do rzeczy.

Skąd pomysł na przetłumaczenie na nowo „Wielkiego Gatsby’ego”? Czym pański przekład różni się od tego poprzedniego, autorstwa Ariadny Demkowskiej-Bohdziewicz?

Powód bezpośredni to propozycja od wydawnictwa Znak, które od pewnego czasu zamawia nowe przekłady klasyki, a tu skorzystało ze zbliżającej się premiery filmowego przeboju, czyli nakręconej przez Luhrmanna ekranizacji „Wielkiego Gatsby’ego”, skądinąd naprawdę kiepskiej. Ale, oczywiście, pozostaje pytanie, czy taką propozycję przyjmować, czy nie. Odświeżyłem sobie ten kanoniczny przekład sprzed pół wieku i pomyślałem, że to nie ma sensu, bo jest dobrze zrobiony, nieźle się czyta, nie sprawia wrażenia przestarzałego. Ale potem zacząłem się wgryzać w tekst, porównywać z oryginałem i okazało się, że różnice są całkiem spore. Powieść Fitzgeralda roi się od mnóstwa odniesień do rzeczywistości lat dwudziestych: nazwisk słynnych tancerek, aluzji do utworów muzycznych, do afer kryminalnych. Moje tłumaczenie opatrzone jest w związku z tym sporą liczbą przypisów. Demkowska-Bohdziewicz wiele z tych rzeczy pominęła lub pozostawiła bez wyjaśnienia, bo siedziała za żelazną kurtyną i bez Google’a, więc wiele z tych odniesień było dla niej, o co trudno ją winić, niejasnych. Miała też skłonność do uładzania Fitzgeralda, do przykrawania jego dziwnego języka do ram ogólnie przyjętej polszczyzny, zarówno na poziomie całego zdania, frazy, jak i konkretnych słów. Uzwyczajniała metafory, które wydawały się jej zbyt śmiałe, standaryzowała też wypowiedzi bohaterów. W „Gatsbym” mamy ogromną wielość języków – sztandarowym przykładem jest tu Meyer Wolfsheim, Żyd ze wschodniej Europy, który popełnia błąd na błędzie i trzeba to oddawać przedwojennym polskim odpowiednikiem, zamiast wkładać w jego usta poprawne zdania. Ale właściwie każdy z bohaterów mówi zupełnie inaczej i moim zdaniem należało to przenieść do wersji polskiej.

Jak pracował pan nad przekładem – porównując z poprzednim tłumaczeniem czy też nie? W znoju czy w artystycznym uniesieniu? W pośpiechu, by zdążyć przed „deadlinem”, czy pomału, z pietyzmem?

Wbrew tytułowi „Wielki Gatsby” jest niewielką książeczką i, na szczęście, miałem sporo czasu, żeby z nim zdążyć, nie musiałem się specjalnie sprężać. Zresztą, w pośpiechu to można tłumaczyć instrukcje działania sprzętu AGD, a nie arcydzieła; gdybym dostał za mało czasu, to nie przyjąłbym tej propozycji. Nie sądzę, żebym pracował „w uniesieniu”, w uniesieniu lepiej nie tłumaczyć, bo wena weźmie górę nad lojalnością wobec autora. Znamy takie przypadki. Wolę skupienie i precyzję. Owszem, zerkałem do wcześniejszej wersji, choćby z ciekawości jak Demkowska-Bohdziewicz sobie poradziła z konkretnym fragmentem.

Zapoznał się Pan może z wydaniem „Wielkiego Gatsby’ego” w formie kursu językowego? Choć pomysł, ze względu na poziom językowy powieści, wydaje się nieco dziwaczny, to może jednak lepsze takie czytanie w oryginale niż zawierzanie tłumaczowi?

Czytanie w oryginale, jeśli ma się po temu możliwości, jest zawsze lepsze niż obcowanie z przekładem, choćby najdoskonalszym. „Gatsby” to akurat małe piwo, bo w Polsce z języków obcych najpowszechniej znamy właśnie angielski, ale języków są tysiące i większość literatury powstaje w językach, których na ogół nie znamy. Ale żeby uczyć się angielskiego na „Gatsbym”? To jest znakomita książka, natomiast język Fitzgeralda to nie jest angielszczyzna standardowa. Narracja jest pisana w sposób bardzo kunsztowny, z mnóstwem nieoczekiwanych metafor, gier słownych, a do tego dochodzą wspomniane błędy i rozmaite śmiesznostki w wypowiedziach bohaterów. Strach pomyśleć, że ktoś zacznie mówić Wolfsheimem, sądząc, że to oxfordzka, czy raczej uggsfordzka, angielszczyzna.

Fitzgerald_Wielki_Gatsby_znakJakie było dla Pana największe wyzwanie przy tłumaczeniu książki Francisa Scotta Fitzgeralda?

Podstawowy mój kłopot z przekładami polega na tym, że nie jestem tłumaczem profesjonalnym. Nie studiowałem filologii angielskiej, nie mieszkałem też w żadnym anglojęzycznym kraju, nie wyniosłem angielskiego z domu – owszem, uczyłem się go od dziecka, ale to nie był pierwszy język żadnego z moich rodziców czy dziadków. Zawsze będzie dla mnie nieco obcy, zawsze czyhają na mnie rozmaite pułapki, zawsze boję się, że czegoś nie dopatrzę. I nie chodzi nawet o to, że słowa mają rozliczne znaczenia i czasem nie zna się tego rzadszego, w którym akurat zostało użyte – takie pomyłki zresztą zdarzają się nawet bardzo doświadczonym tłumaczom – ale na przykład o ton całości. O to, że jakieś zdanie ma specyficzny rejestr, na przykład pobrzmiewa wiejską gwarą czy pretensjonalnością. Tłumacz powinien to oddać, a nie wyrównać walcem. A Fitzgerald korzystał z wielu rejestrów, co w „Wielkim Gatsbym” słychać znakomicie. To nie jest standardowa, przezroczysta angielszczyzna, ona ma pazur, jest zawikłana, niespokojna. Starałem się oddać jej osobliwości, tym bardziej, że kanoniczny przekład bardzo uzwyczajnił język.

A najtwardszy orzech do zgryzienia w całej karierze tłumacza?

Chyba Larkin, jego gęsto zorganizowane teksty poetyckie, gdzie z pozoru luźna narracja jest zamknięta w żelazne rygory rytmu i rymu, a pod pozorem opowiastki z życia kryje się precyzyjny wykład filozoficzny. To się tłumaczy jakby się robiło krzyżówkę czy szaradę: jedno słowo wypada i wszystko się sypie, wokół jednego rymu chodzi się czasem tydzień.

O przekładzie jakiej książki na polski można powiedzieć, że jest kongenialny z oryginałem? A jakie tłumaczenie jest skopane? Podczas panelu poświęconego „koszmarowi złych tłumaczeń” na festiwalu „Odnalezione w tłumaczeniu” był Pan wobec kolegów bardzo krytyczny. Padły słowa „skandal” i „hańba nie do zmycia”…

Myślenie w kategorii „koledzy” jest, niestety, jednym z problemów. Nie wypada skomentować, nie wypada skrytykować, bo jeszcze ktoś się obrazi. Obrazi się kolega X, obrazi się koleżanka Y. Ja tłumaczem nie jestem, jedynie bywam, więc nie jestem i kolegą, występuję z pozycji czytelnika, którego poziom niektórych tłumaczeń po prostu żenuje. I pół biedy, jeśli chodzi o jakiś masowy szajs, choć, oczywiście, nawet kiepską literaturę należy tłumaczyć rzetelnie. Ale kiedy w fatalnym przekładzie ukazuje się arcydzieło, to jest spalone na całe lata, jeśli nie na zawsze. Owszem, może za trzy dekady ktoś się uprze i przełoży je raz jeszcze, pokazując je polskim czytelnikom w pełnym blasku, ale przez ten czas książka jest w literackim czyśćcu, bo porwał się na nią jakiś fuszerant, a drugi fuszerant to wydał. Podawałem na spotkaniu przykłady: potworną krzywdę wyrządzono w Polsce choćby Hollinghurstowi, którego dwie ostatnie, genialne powieści, czyli „The Line of Beauty” i „Stanger’s Child” zostały zmasakrowane.

A przekłady kongenialne to, oczywiście, cały strumyk nazwisk, ale to raczej powtórzę po innych, bo sam na tyle nie władam innymi językami, żeby w takich kwestiach wyrokować. Mogę się zachwycać efektem, natomiast nie mogę gruntownie zbadać. Chądzyńska i Marrodan-Casas w literaturze iberoamerykańskiej, Boy w części ze swoich tłumaczeń z francuskiego, z dzisiejszych fachowców choćby Gondowicz z jego zachwycającymi „Ćwiczeniami stylistycznymi” Queneau czy Magda Heydel i jej Virginia Woolf, przepiękne przekłady Rilkego i Eliota wykonane przez Pomorskiego… jest co czytać.

A jak odniósłby się Pan do krytyki pańskiego przekładu książki Scotta Fitzgeralda? Niektórzy, przykładowo Barbara Kopeć-Umiastowska, twierdzą, że styl Scotta Fitzgeralda przerobił zgodnie z własną artystyczną manierą…

Trudno mi się odnosić do krytyki, której autorce nie chciało się nawet przeczytać całości książki i posiłkowała się dwoma krótkimi fragmentami opublikowanymi w prasie codziennej – pozwolę sobie na to spuścić zasłonę miłosierdzia. Natomiast, oczywiście, każdy z nas posługuje się swoim własnym językiem i tłumacząc musi go naginać, tworząc w języku przekładu odbicie specyficznego języka oryginalnego tekstu. Czasami to się udaje bardziej, czasem mniej, bo nasza własna polszczyzna akurat bardziej wierzga. Cóż, mamy teraz dwa przekłady, Demkowskiej-Bohdziewicz i mój, mamy też oryginał i każdy, kto zna dobrze angielski, może sobie teraz porównywać te trzy teksty, śledzić zależności, podobieństwa, różnice. A jak dobrze pójdzie, to z czasem dojdą kolejne próby, przecież dzieło literackie nigdy nie jest przełożone raz na zawsze.

Czyją twórczość najbardziej chciałby pan wziąć na warsztat w przyszłości?

Mam sporo takich wymarzonych kandydatów, nad częścią z nich pracuję. Od lat próbuję wydać Edwarda Goreya, którego przełożyłem mnóstwo, ale zajął się nim tymczasem Michał Rusinek, więc pewnie nie dojdzie to do skutku. Marzy mi się wielki zbiór wierszy Carla Sandburga, których też mam już sporo, a z rzeczy najbliższych: „The Turn of the Screw” Henry’ego Jamesa, swego czasu strasznie przełożone jako „W kleszczach lęku” i tym zabite na wiele, wiele lat. Ukaże się w nadchodzącym roku.

Czyją twarz ma dla Pana Gatsby – Roberta Redforda czy Leonarda Di Caprio?

Oba filmy oglądałem już po pracy nad książką. Zawsze wyobrażałem sobie Jaya Gatsby’ego z jakąś inną twarzą, niedookreśloną, poskładaną z różnych znanych mi bezpośrednio i pośrednio ludzi, bo takie zwykle twarze mają dla mnie postaci literackie: niby gdzieś, z tyłu głowy mam poczucie, że potrafiłbym je dokładnie narysować, a kiedy przychodzi do konkretu – wszystko się rozpływa. Podobnie jest w snach, ale czy cała literatura nie jest formą zbiorowego snu?

***

W piątej odsłonie cyklu „Święta z tłumaczami” będziemy gościć Piotra Grzesika, który opowie o swej misji, czyli nowym przekładzie „Wichrowych Wzgórz”.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także