20 grudnia 2012

Szkoła pisania, szkoła myślenia (II)

W pierwszej części tekstu przyjrzeliśmy się arcydziełom przedwojennej felietonistyki. W części drugiej prezentujemy doniosłe dzieła publicystyki powojennej.

Stefan Kisielewski, „Lata pozłacane, lata szare”

 

Zaistniał jako prozaik, kompozytor, okazjonalnie polityk, ale legendą stał się jako „Kisiel” z „Tygodnika Powszechnego”, prowadzący swoją rubrykę, z małymi przerwami przez ponad 40 lat. Spadkobierca zarówno Boya, jak i Irzykowskiego, bo „jeden miał wielki talent, drugi wielką inteligencję”. Ważność omawianych problemów łączył z niepowtarzalną swadą stylu. Jego felietony miały właściwie jeden naczelny problem: jak ktoś ukształtowany przez cywilizację przedwojenną może przetrwać w takim groteskowym w sumie eksperymencie społecznym, jakim jawił się komunizm. I co pożytecznego można osiągnąć trwając w tej postawie?

 

Jako że większość tekstów miała charakter otwarcie polemiczny, interesujące było samo obserwowanie jego fascynującej gry z cenzurą. Znacznie rozciągał formułę gatunku, wykorzystując takie formy jak bajka, przypowieść, anegdota, wspomnienie, reportaż, szkic biograficzny czy wreszcie rasowa proza literacka (choćby w niesamowitych „Świętach na ponuro”). Gorący patriota, miał jednak dystans do wielu uświęconych tradycji narodowych, akcentując przede wszystkim pragmatyczne wyniki działań. W latach 80., po zmianie sytuacji w kraju, pisał dla prasy podziemnej dłuższe analizy polityczne. Myśl Kisielewskiego, nawiązująca do tradycji konserwatywno-liberalnej, tylko w części została później zrozumiana i wcielona w czyn. Do samego końca pozostał niezależny. Różnica zdań na temat rodzącej się III RP spowodowała rozstanie z macierzystą redakcją i podjęcie krótkiej współpracy z „Wprost”.

 

Tom z 1989 roku jest najobszerniejszym dotąd wyborem felietonów. Na ich pełne wydanie książkowe trzeba jeszcze poczekać.

 

Leopold Tyrmand, „Porachunki osobiste”

 

Czytelnicy „Dziennika 1954” znają talent autora do tworzenia celnych syntez i rysowania mistrzowskich portretów ludzkich. Publicystą został niejako mimochodem. Nie próbował tworzyć wielkiej refleksji politycznej ani historiozoficznej, interesowało go raczej to, jak „cywilizacja komunizmu” wkracza z butami w życie przeciętnego obywatela i je tłamsi.

 

 

W latach stalinizmu otwarcie nazywał siebie „obywatelem Stanów Zjednoczonych na wygnaniu”, co nie było gestem kosmopolityzmu, ale świadomości, że gdzieś indziej można żyć zupełnie normalnie. I z takiej perspektywy, trochę „dyletanta” (jak sam siebie określił), trochę pamflecisty pozostawił kilka tekstów pokazujących bezsens totalitaryzmu od najbardziej przyziemnej strony, jak choćby w opowieści tytułowej, tragifarsie o próbie dostania paszportu.

 

Z powodu nieporozumień ideologicznych, zerwana została jego współpraca z paryską „Kulturą”. Z kolei, gdy jako emigrant osiadł na stałe w ukochanym kraju, doszedł do wniosku, że Ameryka się degeneruje i związał się ze środowiskami neokonserwatywnymi. Ot, ironia losu.

 

Piotr Wierzbicki, „Traktat o gnidach i cd.”

 

Wnuk znanego przedsiębiorcy, z zawodu polonista (współautor podręczników szkolnych), w drugim obiegu zaistniał jako autor satyrycznej powieści „Cyrk” i głośnego „Traktatu o gnidach” – obie pozycje traktowały o współpracujących z władzą konformistach. Na druk tego drugiego tekstu w podziemnym „Zapisie” zgodzono się tylko pod warunkiem dopełnienia go redakcyjną polemiką. To miało w znaczący sposób wyznaczyć późniejszą ścieżkę Wierzbickiego, jak mało kto dowodzącego, że droga do rozwoju może wieść także poprzez spór. Precyzja w wyrażaniu diagnoz i formułowaniu myśli łączyła się u niego z wyjątkową umiejętnością analizy tez przeciwników i zbijania ich nie poprzez brutalną siłę, lecz przez pokazanie błędów ukrytych w samych założeniach. Pytający o rolę publicystyki jako takiej, wskazywał na słabości w receptach liberalnej lewicy, własnych odpowiedzi szukał w wartościach konserwatywnych. Po zmianie systemu pozostał bardzo krytyczny, a jego diagnoza o istnieniu „Familii” i „Konfederacji” jako dwóch stronnictw ideowych została szeroko przyjęta.

 

W opozycji wobec głównego nurtu rodzimej polityki założył „Gazetę Polską”. Stopniowe, coraz większe rozjeżdżanie się z oczekiwaniami czytelników oraz usunięcie ze stanowiska redaktora naczelnego kazało mu zweryfikować poglądy na temat zwolenników prawicy. Ta książka jest podsumowaniem całych lat poszukiwań.

 

Andrzej Dobosz, „Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia”

 

Pozycja w zestawieniu najmłodsza, ale jej autor od lat jest obecny w polskiej kulturze, i to nie tylko dzięki roli w „Rejsie”. Pisze mało, z dużymi przerwami. Pierwszą książkę wydał kilkadziesiąt lat po debiucie, ale wszystko, co opublikował, jest niezwykle wartościowe. Swoisty temperament antykwariusza – olbrzymia erudycja połączona z nieskazitelnym językiem. Pokaz klasy i stylu, jakiego nie zdołało wypaczyć nawet dorastanie w okresie stalinowskim. Pozornie tworzy w cieniu wielkich problemów, zajmując się głównie zagadnieniami z zakresu kultury, zwłaszcza literackimi. Jest mistrzem w pokazywaniu procesu lektury. Dowodzi, że kolejne tomy słownika biograficznego można czytać jak pasjonującą powieść historyczną, a książki kucharskie jak cenne świadectwo epoki. Intrygująca zwięzłość połączona z gęstością sensów upodabnia często jego teksty do wybitnych miniatur prozatorskich. Wśród „cichych talentów” naszej literatury, Dobosz szczególnie zasługuje na uwagę.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także