22 lutego 2013

Wielki amerykański pisarz

Najpierw były „Przekleństwa niewinności”, których ekranizacją udanie zadebiutowała Sofia Coppola. Po obsypanej licznymi nagrodami „Middlesex”, drugiej swojej powieści, Jeffrey Eugenides zrobił sobie dziewięcioletnią przerwę, nim ogłosił najnowszą, wymierzoną w intelektualne mody, książkę. Ale już jej pierwsze zdanie w pełni wynagradza długi okres oczekiwania.

 

Fragmenty dyskursu małżenskiego

 

„Najpierw rzut oka na jej książki” – tak zaczyna się „Intryga małżeńska” i od razu wiadomo, że literatura odegra tutaj niebagatelna rolę. Cóż to zatem za książki, od których rozpoczyna Eugenides? Powieści Edith Wharton, dzieła wszystkie Henry’ego Jamesa, sporo Dickensa, odrobina Trollope’a, solidne porcje Jane Austen, George Eliot i sióstr Brontë, ale też Colette i pierwsze wydanie „Par” Updike’a. Jednym słowem, „kolekcja tylko na pozór przypadkowo dobranych tekstów, których tematyka powoli się zawężała jak test osobowości tak wyrafinowany, że nie da się oszukiwać, przewidując implikacje poszczególnych pytań, i pogubiwszy się, można zrobić tylko jedno – wyjawić całą prawdę”. Jaką prawdę o Madeleine Hanna, studentce Uniwersytetu Browna w Providence, która właśnie przygotowuje się do uroczystości rozdania dyplomów, przedstawia ten książkowy test? Że jest czytelniczką trochę konserwatywną, wybierającą klasyczne powieści, w których ważny jest wątek intrygi małżeńskiej. Taki też temat pracy zaliczeniowej – intryga małżeńska w literaturze – podsunął Madeleine profesor Saunders, wykładowca, który jakby nie zauważył, że jest początek lat 80. XX wieku i kwestia wymiany żon oraz małżeńskich mariaży nikogo nie interesuje. Nikogo, poza nim samym, twierdzącym, że rozluźnienie obyczajów prowadzące do upowszechnienia rozwodów zabiło tradycyjną powieść, oraz poza Madeleine, która swoją wiedzę o literaturze czerpała z biblioteki rodziców (Fielding, Thackeray, Cooper, Longfellow). Literackie wykształcenie – tyleż solidne, co nieco staroświeckie – zaczyna jej ciążyć, gdy orientuje się, że świat żyje już nieco innymi nazwiskami. Zapisuje się zatem na kurs semiotyki, lecz pierwsze zetkniecie z Derridą („W tym sensie stanowi on Aufhebung innych rodzajów pisma hieroglificznego i leibnizjańskiej charakterystyki, które wcześniej jednym i tym samym posunięciem poddano krytyce”) sprawia, że pędzi do uniwersyteckiej biblioteki, by skryć się w dziale powieści XVIII-wiecznej i nawdychać trochę pleśni.

 

Oto pełnia wiedzy o Madeleine – wewnętrzne rozdarcie jest główną przyczyną jej cierpień. Pragnie się buntować, a jednocześnie jest grzeczną dziewczynką z dobrego domu. Prowadzi dość bujne życie towarzyskie, a jednocześnie jest pensjonarsko nieśmiała. Czyta Heideggera, ale pytania o zasadność bytu woli wysnuwać z piosenek Talking Heads. Chce się uniezależnić od rodziców, ale wciąż pozostaje zdana na ich łaskę. Zatraca się w wiktoriańskich powieściach, ale na studenckie imprezy zajeżdża najnowszym kabrioletem Saaba. Marzy o wielkiej i czystej miłości, a gdy przyjdzie co do czego, grzęźnie w popapranych związkach i wplątuje się w coś na kształt miłosnego trójkąta. Mając w głowie obraz chłopaka swoich marzeń (nie może być nerwowy, nie może być obarczony problemami rodzinnymi oraz musi się o nią starać) spośród dwóch kandydatów – spokojnego i zakochanego w niej Mitchella oraz szalonego i ekstrawaganckiego Leonarda – wybiera oczywiście tego drugiego, który nie spełnia żadnego z jej warunków. Schemat prowadzącej do szczęśliwego finału intrygi małżeńskiej, o której tyle się naczytała, postawiła na głowie, wychodząc za mąż za człowieka niezrównoważonego psychicznie. Na dodatek nie znalazła w sobie tyle siły, by – jak książkowe heroiny – otoczyć męża należytą miłością i opieką. Związek z Leonardem rozpadał się dwukrotnie. Za drugim razem, definitywnie kończącym ich małżeństwo, powodem była choroba Leonarda. Za pierwszym razem – powodem był Roland Barthes.

 

O Barcie Madeleine pierwszy raz usłyszała podczas kursu, na który trafiła gnana intelektualną modą uniwersytecką. Nieco już znudzona wiktoriańskim światem, zapragnęła zgłębić wiedzę o tym, co kryje się za obco brzmiącymi nazwiskami, które z nabożnym szeptem przekazywali sobie z ust do ust najwięksi oryginałowie z całego kampusu, mówiący coś o dekonstrukcji, Derrida, Lyotard, Foucalt, Baudrillard i Deleuze, mówiąc eufemistycznie, raczej jej nie porwali. Co innego Barthes. Nie dość, że w tytule jego „Fragmentów dyskursu miłosnego” pojawiło się słowo rodem z dawnych powieści, to jeszcze francuski autor w poetyckim stylu opisywał uczuciowe zawiłości, które Madeleine akurat starała się rozwikłać. Niestety, sposób lektury Madeleine był nieco upraszczający i wyrastał na literackich doświadczeniach minionych epok. Gdy zdecydowała się przy pomocy książki Barthesa wyznać miłość, podsuwając Leonardowi odpowiedni fragment z miłosnym zwierzeniem, ten podetknął jej ciąg dalszy dyskursywnej myśli: „Figura ta nie odnosi się do deklaracji miłości, do wyznania, lecz do powtarzanego krzyku miłości. Po pierwszym wyznaniu kolejne »kocham cię« nie znaczy już nic”. Rzucona w gniewie ksiązka zakończyła pierwszy etap związku Madeleine i Leonarda. W ten sposób Barthes zdekonstruował pojęcie miłości, przechodząc (w pewnym sensie) od teorii do praktyki. Intryga małżeńska, która mogłaby się sprawdzić, gdyby Leonard w nieco bardziej klasyczny sposób postrzegał i literaturę, i miłość, w czasach postmodernizmu straciła rację bytu. Madeleine, chcąc rozwijać się wbrew sobie samej, padła ofiarą intelektualnej mody.

 

„Chyba nie będziesz tego czytał?”

 

A wydawać by się mogło, że Madeleine, obserwując poczynania swojej siostry, nie popełni podobnych błędów i nie da się ponieść chwilowym trendom. Alwin, starsza siostra Madeleine, rzuciła studia, podróżowała motorem po Ameryce, miała białego szczura o imieniu Hendrix, brała udział w radykalnie antymaterialistycznych strajkach. Cały jej bunt, tak typowy dla przedstawicieli hippisowskiej generacji, skończył się tym, że została sfrustrowaną gospodynią domową, uwięzioną w domku z ogródkiem. A to dlatego, że Alwin działała niejako wbrew sobie. „Siostrzane obrazoburstwo i zaangażowanie w ruch na rzecz równouprawnienia były jedynie częścią trendu. Alwin robiła te wszystkie rzeczy i głosiła te wszystkie polityczne hasła, ponieważ wszyscy jej znajomi zachowywali się i mówili tak samo”.

 

Wbrew sobie postępuje też Madeleine, chcąca uchodzić za współczesną intelektualistkę, wbrew sobie postępuje wreszcie Mitchell, na siłę starający się przeżyć mistyczne objawienie. Wyjeżdża nawet do Indii, by w modny sposób kontestować zdeprawowany świat Zachodu i w pomocy chorym bezdomnym szukać kontaktu z Bogiem. A że gest ten był nie do końca szczery, plan Mitchella szybko spalił na panewce. Być sobą i mieć własne zdanie – to najtrudniejsze zadania, przed jakim swoich bohaterów stawia Eugenides. Bohaterowie „Intrygi małżeńskiej” nie umieją postawić na swoim w najbardziej błahych sytuacjach – choćby w bronieniu własnych wyborów podczas kształtowania hierarchii literackich. „Chyba nie będziesz tego czytać?” – pytanie to, formułowane na różne sposoby, słyszy i Madeleine, która obnosi się z książka Updike’a („przedmiot drwin”), i Mitchell, który nie potrafi obronić swojego upodobania do Hemingwaya w rozmowie z zagorzałą feministką, mechanicznie deklamującą wyuczone na kursie gender studies formułki: „Hemingway był mizoginem, tłumił skłonności homoseksualne, mordował dzikie zwierzęta”. W imieniu Mitchella studentce-feministce odpowiada Eugenidesowski narrator: „Uniwersyteckie feministki szydziły z drapaczy chmur, twierdząc, że to symbole falliczne. To samo mówiły o rakietach kosmicznych, chociaż, jeśli się nad tym zastanowić, rakiety miały taki, a nie inny kształt nie z powodu fallocentryzmu, lecz aerodynamiki. Czy Apollo 11 w kształcie waginy dotarłby na księżyc?”. Na tej i wielu innych ironicznych ripostach Eugenides buduje główną zasadę organizującą jego książkę. „Intryga małżeńska” jest bowiem nie tylko powieścią o związanych z wchodzeniem w dorosłość straconych złudzeniach i o (bez)zasadności miłosnych gierek. Jest to przede wszystkim powieść z premedytacją napisana przeciwko wszelkim modom.

 

Eugenides stworzył powieść skrajnie realistyczną, skupiającą się na szczegółach, wykorzystującą mocno zgrany motyw „intrygi małżeńskiej” (ale też popadający w coraz większą niełaskę schemat campus novel) i przede wszystkim posługującą się wszechwiedzącym trzecioosobowym narratorem. Jednym słowem – „Intryga małżeńska”, mimo iż fabularnie niemalże współczesna, jest uroczo niedzisiejsza. Może nie wiktoriańska, ale z pewnością odżegnująca się od postmodernistycznych zabaw, które, zdaniem Eugenidesa, dawno już się wyczerpały. „Antytradycjonalizm tych utworów – jak przyznawał amerykański pisarz w jednym z wywiadów – został doprowadzony do ekstremum: góra przypisów, autor pojawiający się w książce itd. Ziewam na samą myśl o tym. Od powieści oczekuję, by była ucieczką od zgiełku i zamieszania”. Jak powiedział, tak zrobił – stworzył powieść klasyczną w formie i treści. Jakby chciał odpowiedzieć na utyskiwania profesora Saundersa („Małżeństwo przestało cokolwiek znaczyć i taki sam los spotkał powieść”), by dzięki swojej intrydze ocalić i jedno, i drugie (tę dwutorowość narracji świetnie oddaje oryginalny tytuł – „The Marriage Plot” – gdzie „plot” oznacza zarówno intrygę, jak i fabułę). Klasycznego modelu małżeństwa – tego szczęśliwego związku ze starych powieści – ocalić się we współczesnym świecie nie udało. Klasyczną powieść – i owszem.

 

Nowa “wielka czwórka”

 

Skoro pojawił się „plot”, niech także pojawią się plotki. A przy okazji „Intrygi małżeńskiej” pojawiło się ich sporo i wszystkie dotyczyły pytań, kogo Eugenides sportretował w swojej najnowszej powieści. Wiele wskazuje na to, że przede wszystkim siebie. Prozaik chętnie bowiem rozsiewa wątki autobiograficzne, często wyposażając bohaterów w elementy własnego życiorysu. Tak było w „Middlesex”, gdzie hermafrodyta Cal urodzony(a) w 1960 roku w Detroit dzielił(a) te czasoprzestrzenne „współrzędne” z samym autorem, cała zaś powieść skupiała się wokół dziejów kilku pokoleń greckiej rodziny próbującej zasymilować się w Ameryce (sam Eugenides ma greckie korzenie). Tak jest też w „Intrydze małżeńskiej”, której akcja dzieje się w przeważającej części na Uniwersytecie Browna w Providence, Rhode Island, w roku 1982, gdy trójka bohaterów opuszcza właśnie mury uczelni. Eugenides zakończył naukę w tym college’u rok później, przypuszczać zatem można (co zresztą sam autor przyznaje w wywiadach), że większość opisanych w powieści wykładowców oraz prowadzonych przez nich kursów ma swój odpowiednik w rzeczywistości. Na tym jednak nie koniec – warto się bowiem bliżej przyjrzeć postaci Mitchella Gramaticusa (greckie pochodzenie!). Ten religioznawczy obsesjonat zaraz po ukończeniu studiów wyjechał w podróż przez Europę do Indii, gdzie pracował jako wolontariusz w „domu dla umierających nędzarzy” – misyjnym ośrodku matki Teresy w Kalkucie. Opisując doświadczenia Mitchella, Eugenides bazował na własnych przeżyciach – duchowa pielgrzymka bohatera, włącznie z praktykowaniem w kalkuckim przytułku, jest niejako powtórzeniem jego wyprawy, którą odbył w (a jakże!) 1982 roku, biorąc sobie rok wolnego od studiów w Providence.

 

Jednakże dociekliwych krytyków amerykańskich bardziej niż postać Mitchella zajmuje Leonard, a raczej jego domniemany pierwowzór. Leonard, bezwzględnie inteligentny wielkolud o rozległych zainteresowaniach, cierpi na zaburzenia maniakalno-depresyjne, nosi bandanę i żuje tytoń, chowając jego pryzmy za cholewą wysokich martensów. Wszystkie te elementy skłoniły dziennikarzy, ekscytujących się bardziej zależnościami środowiskowo-towarzyskimi niż literackimi walorami powieści, do stwierdzenia, że Eugenides skonstruował postać Leonarda na wzór Davida Fostera Wallace’a, chorego na depresję pisarza, który popełnił samobójstwo w 2008 roku. Wallace, autor niemal rówieśny Eugenidesowi, i zaliczany wraz z nim oraz Jonathanem Franzenem do „wielkiej trójki” współczesnej literatury amerykańskiej, rzeczywiście żuł tytoń i na zdjęciach najczęściej możemy go zobaczyć w bandanie. Niby błahostka, ale te kilka mało znaczących szczegółów rozpętało w Stanach sporą dyskusję – Eugenides rzekome podobieństwo Leonarda do Wallace’a nazywa bzdurą, ale jego próby obrony swojego stanowiska są śmieszniejsze niż ataki adwersarzy. Autor „Intrygi małżeńskiej” stwierdził między innymi, że pierwowzorem Leonarda był… Axl Rose.

 

Wszystkie te rewelacje można byłoby zbyć machnięciem ręki, gdyby nie kilka dalszych ciekawostek. Otóż niektórzy krytycy dopatrują się także cech Wallace’a w postaci Richarda Katza, awangardowego muzyka z „Wolności” Franzena. „Wolności”, która, tak jak „Intryga małżeńska”, opowiada historię trojga bohaterów. Gdy dodamy do tego, że „Korekty”, wcześniejsza powieść Franzena ma wiele wspólnego z „Middlesex” Eugenidesa, a obaj autorzy mocno się wspierali podczas prac nad swoimi powieściami, sytuacja zaczyna robić się lekko szalona. W tym szaleństwie jest jednak metoda. Metoda ta nazywa się postpostmodernizm. Nazwą tą krytycy amerykańscy ochrzcili twórczość przedstawicieli nowego literackiego pokolenia, czyli właśnie Eugenidesa, Franzena i Wallace’a, którzy stanęli w opozycji do swych postmodernistycznych poprzedników.

 

Wszystkie przywołane wyżej zależności między nową „wielką trójką” literatury amerykańskiej, choć wydające się jedynie zabawną koincydencją, nabierają nagle znaczenia w świetle zależności naprawdę ważnych. Całą trójkę łączy bowiem coś więcej – zamiłowanie do klasycznych, obszernych powieści społeczno-obyczajowych, wielkich sag rodzinnych z historycznym tłem, realistycznymi opisami i epickim oddechem w portretowaniu amerykańskiej klasy średniej. Łączy ich także chęć przywrócenia literaturze należnych proporcji, zaburzonych intertekstualnymi grami i postmodernistycznymi szaleństwami w powieściach Pynchona czy DeLillo. Nie oznacza to jednak, że Eugenides & Co. całkowicie potępiają przedstawicieli poprzedniej generacji. Chcą tylko obronić klasyczną powieść przed jej całkowitą śmiercią poprzedzoną dekonstrukcyjnymi drgawkami. Nie wahają się przy tym wykorzystać doświadczeń swoich poprzedników, wszak skłonność do intelektualnej zabawy nie jest im obca – najgłośniejsza powieść Wallace’a, „Infinite Jest” (nieprzetłumaczona na polski, ponad 1000 stron!), porównywana jest z „V” czy „Tęczą grawitacji”. Z kolei Richard Powers (łączony niekiedy z „wielką trójką” autor grubaśnych – i, rzecz jasna, nietłumaczonych na język polski – powieści, w których silnie eksponowany jest motyw chorób cywilizacyjnych) mówi o twórczości swojej i swoich kolegów: „Staramy się połączyć nowoczesność, postnowoczesność i stary dobry realizm, jest to Tołstoj w manierze Pynchona”.

 

Powersa dorzuca się do Eugenidesa, Franzena i Wallace’a ze względu na artystyczne pokrewieństwo, ale nie bez znaczenia pozostają tu także zasady krytycznej numerologii. Wielcy pisarze amerykańscy chadzają bowiem czwórkami – Caldwella, Faulknera, Hemingwaya i Steinbecka zastąpili twórcy urodzeni w latach 30., czyli DeLillo, Pynchon, Roth i Updike. Im z kolei depczą po piętach właśnie autorzy urodzeni na przełomie lat 50. i 60. Śpieszmy się zatem poznać ich powieści (Eugenidesa mamy po polsku w całości, z Franzena to, co najważniejsze, z Wallace’a i Powersa niestety nic), zanim zmyje ich kolejna fala. Ci bowiem mogą nie chcieć pisać amerykańskich „Buddenbrooków” czy „Doktorów Faustusów”.

 

Polecamy także wywiad z Jeffreyem Eugenidesem.

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także