20 maja 2014

Żywoty oddalone

„Londyn NW” dowodzi dwóch rzeczy: po pierwsze, Zadie Smith wciąż może spoglądać na „Białe zęby” z melancholią stosowną wobec osiągnięć minionych; po drugie, pisarka ma cechy dla twórcy ponadprzeciętnego konieczne – wypracowała własną narrację i wykreowała równie charakterystyczny świat powieściowy, wypełniony ludźmi próbującymi dojść do ładu z własną tożsamością.

header - ZSmith1

Brzemię debiutu

 

Jednym z najbardziej charakterystycznych rysów współczesności jest pobudzanie apetytów aż do niestrawności. Jako ofiary najpopularniejszego mitu naszego świata –mitu ciągłego rozwoju – wbrew faktom lubimy wierzyć, że nasze życia to ciągła wspinaczka aż po tajemniczy kres, kiedy to rozpłyniemy się w jeszcze bardziej tajemniczej doskonałości. Owo nieskończone rozdymanie oczekiwań, które nie mogą zostać zaspokojone, dotyczy też literatury. Pragniemy kolejnych arcydzieł i wydawnictwa nie ustają w wysiłkach, by ich nam dostarczyć. Jeśli nie w rzeczywistości, to choćby na okładkach powieści, krzykliwie oznajmiających kolejne genialne dzieło. Tymczasem dynamika twórczości literackiej w przypadku większości pisarzy przypomina bardziej sinusoidę niż zdobywanie majaczącego w oddali Olimpu. Najwybitniejsi twórcy osiągają oczywiście pułap, na który literaccy przeciętniacy nie mają dostępu, bo symptomy choroby wysokościowej zaczynają się u większości ludzi pióra na znacznie mniejszych wysokościach, ale warto może oswoić się z myślą, że książki znakomite zaledwie się zdarzają, nawet jednak w przypadku największych twórców są raczej odstępstwem od normy niż samą normą.

 

Zadie Smith, trochę jak Dorota Masłowska, zmaga się z piętnem nazbyt udanego debiutu, napisanego w wieku, w którym wielu twórców dopiero zaczyna sobie roić o przyszłych arcydziełach. „Białe zęby”, które krytyka uznała za rzecz bez mała wybitną, sprawiły, że nazwisko Brytyjki jamajskiego pochodzenia elektryzuje publiczność, ilekroć pisarka wydaje nową książkę, jednocześnie wszak kładąc się grubym cieniem na jej kolejnych dokonaniach. „Londyn NW” nosi to samo znamię, co „Łowca autografów” czy „O pięknie” – dzieła niedorównującego debiutowi.

 

Londyn, czyli miasto-pułapka

 

okladka_finBywają pisarze, którzy nie istnieją bez swoich miast. Dla Zadie Smith takim miastem jest Londyn – pisarka doskonale odnajduje się w roli przewodniczki po jego mniej turystycznych zakamarkach, dzielnicach zasiedlonych przez mieszankę imigrantów i ich potomstwa, ludzi pozbawionych nie tylko perspektyw, ale i wyraźnej tożsamości. Londyn Smith przypomina trochę obóz przejściowy, gdzie ludzie nie tyle mieszkają, co koczują, a życie nie tyle płynie, co przepływa między palcami i kolejnymi jointami. Ten Londyn to labirynt bocznych ulic i zarośniętych placów, między którymi przemykają pokiereszowane osobowości. To miasto-pułapka, w którym łatwo się zawieruszyć, wejść w nieodpowiedni zaułek, wpaść w kłopoty, pogubić się na dobre – jak to się dzieje z bohaterami Zadie Smith.

 

„Londyn NW” to bowiem powieść o londyńskich kundlach, mieszańcach, nieprzystosowanych i niedostosowanych, obcych zarówno innym, jak i – co gorsza – samym sobie. Wszyscy główni bohaterowie powieści – przyjaciółki Leah i Keisha, Felix i Nathan – cierpią na syndrom wiecznej niedojrzałości, chorują na tymczasowość, są wybrakowani, jakby niewykończeni. Posługując się różnymi perspektywami, Smith portretuje niewielką zbiorowość ludzi wywodzących się z tego samego miejsca, komunalnych domów północnego Londynu, i rozrysowuje mapy ich osobnych światów.

 

Losy bohaterów powieści przypominają wędrówkę kontynentów – ludzie, których niegdyś w taki lub inny sposób łączyło coś wspólnego, niezauważalnie zaczęli dryfować w różnych kierunkach. Nawet jeśli utrzymują pozory zażyłości, jak to się dzieje w przypadku Leah i Keishy (rudowłosej Irlandki pracującej w biurze do spraw Rozdziału Funduszy i kolorowej prawniczki wiodącej pozornie arcymieszczańskie życie), które rosły w tym samym miejscu, znały się od dzieciństwa, wspólnie „biegały, skakały, tańczyły, śpiewały, kąpały się, kolorowały, jeździły na rowerach”, by w końcu znaleźć się po przeciwnym stronach doświadczenia. Po latach obie łączy zaledwie jedno – niejasne rozgoryczenie, poczucie, że nie przynależą do siebie, że co dnia odgrywają spektakl kobiecości i dorosłości i nie czują się w tych rolach swobodnie. „Rola córki. Rola siostry. Rola matki. Rola żony. Rola prawnika. Rola bogaczki. Rola nędzarki. Rola Brytyjki. Rola Jamajki. Każda wymagała innego stroju. Ale zastanawiając się and tymi wcieleniami, nie potrafiła wskazać, które byłoby najbardziej autentyczne, a przynajmniej najmniej nieautentyczne”.

 

Kobieca dusza, męskie szkice

 

Rzuca się w oczy, że Smith najbardziej przekonująco wypada w momentach, kiedy pisze o sprawach sobie bliskich, gdy zagłębia się meandry duszy współczesnej kobiety, niedorastającej do własnych oczekiwań i wyobrażeń o tym, czym powinna być jej kobiecość. Postaci kobiece, nawet te odgrywające role wyraźnie drugorzędne, są w „Londyn NW” pełnokrwiste i wyraziste, obdarzone życiem wewnętrznym i odpowiednio dociążone balastem przeszłości, choć trzeba trochę czytelniczego trudu, by zszyć je z tych porozrzucanych na postmodernistyczną modłę ścinków, z których kroi je autorka. Smith robi to jednak z wprawą, subtelnie i nienachlanie, posługując się sugestią, wspomnieniem, aluzją i niedopowiedzeniem, które tworzą kolejne warstwy bohaterek.

 

Zdecydowanie bardziej blado na tym tle wypadają bohaterowie męscy. Sprawiają oni bowiem wrażenie zaledwie naszkicowanych, przy swych kobiecych odpowiednikach wyglądają jak postaci chrome, płaskie, pozbawione życia. Nawet jeśli pokaźna część powieści – wyraźnie zresztą słabsza od innych – poświęcona jest mężczyźnie, Felixowi, to i tak bardziej pełnokrwistą postacią pojawiającą się w tych rozdziałach wydaje się jego kochanka – niedoszła tancerka, narkomanka i femme fatale w tanim wydaniu. Mężczyźni w „Londyn NW” tylko statystują, nie zawsze z talentem, pełniąc funkcje służebne, w najlepszym (bądź najgorszym) zaś razie stają się przyczyną szczegółowo rozpisanych niewieścich dramatów.

 

We wstępie do zbioru swych esejów „Jak zmieniłam zdanie” Zadie Smith deklarowała: „Niespójność ideologiczna jest dla mnie dogmatem”. Niestety, można odnieść wrażenie, że owa niespójność przedostała się także na karty jej najnowszej powieści. „Londyn NW” nie jest bowiem konstrukcyjnym majstersztykiem, całością skończoną i sprawiająca wrażenie, jakby wszystkie elementy składające się na powieść były konieczne i nieusuwalne. Nie wszystkie wady formalne powieści da się wytłumaczyć postmodernistyczną manierą, która ze spójności otwarcie sobie drwi – szwy najnowszego dzieła Zadie Smith rzucają się niekiedy zanadto w oczy, a od czasu do czasu po prostu pękają. Choć zatem autorka bardzo się stara, by losy poszczególnych bohaterów jakoś ze sobą powiązać, to na przykład wspomniana wyżej historia Felixa wydaje się obcym ciałem w tkance powieści, przydługim i trochę niepotrzebnym ekskursem rozbijającym opowieść o przyjaźni dwóch kobiet.

 

W tym kontekście „Londyn NW” dowodzi zresztą tezy dość ryzykownej, a w każdym razie niepopularnej – mówienie o podziale na prozę kobiecą i męską nie jest zupełnie bezzasadne. Co oczywiście nie jest żadną wadą – zdecydowanie przecież lepiej, gdy pisarz/pisarka zajmuje się tym, na czym się zna, niż tym, na czym się nie zna. Nawet jeśli zajmuje się „tylko” kwestią problemów danej płci (na potrzeby tekstu pozwólmy sobie na tradycjonalizm, a nawet wstecznictwo i uznajmy, że podział ten jest stosunkowo jasny). O ile więc dla badaczy mrocznych zakamarków współczesnej kobiecości nowa powieść Zadie Smith może być terenem wartym uwagi, o tyle prawdy (lub której z jej rozlicznych wersji) na temat obecnych mężczyzn warto jednak szukać gdzie indziej.

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także