Podawano, że zginęło blisko 85 tysięcy ludzi. Równie dobrze ofiar mogło jednak być dwa razy tyle. Może nawet pół miliona. Tylko że to nie liczby są tu najważniejsze. W maju 2008 roku deltę rzeki Irawadi nawiedził cyklon Nargis. Rządząca w Birmie junta zamknęła granice i odcięła obywateli od pomocy międzynarodowej. Generałowie udawali, że sytuacja jest opanowana i bagatelizowali rozmiary katastrofy. Inaczej niż w przypadku huraganów Katrina i Sandy, media poświęciły tej tragedii niewiele miejsca. Zadziałała cenzura. Zablokowano obieg informacji. Wizerunek Birmy – kraju szczęśliwych ludzi – nie mógł ucierpieć.
Londyn, rok 1962, Pałac Westminsterski. W sali, w której odbywały się bankiety koronacyjne, do mównicy podchodzi witany brawami wąsaty staruszek. Ma 84 lata i włada całą Europą, a także sporą częścią Azji. Zaraz powie o ogromnym poświęceniu jego kraju w walce z faszystami w czasie Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Wspomni o kolejnych latach konfliktu, kiedy pokojowo nastawiony Kraj Rad, został zdradziecko zaatakowany, po czym dał odpór zachodnim imperialistom.
30 kwietnia 2014
Recenzja
„Długa Ziemia” kończyła się bombowo – w najciekawszym momencie. Zaznajamiała nas z koncepcją alternatywnych oddzielonych od naszego o grubość myśli wszechświatów, do których można się przenieść przy pomocy zasilanego ziemniakiem urządzenia. Wraz z Joshuą i Lobsangiem wędrowaliśmy przez miliony wersji Ziemi, aby powrócić w chwili, gdy buzujące od Dnia Przekroczenia napięcia przeradzały się w otwarty konflikt.
Trudno mówić o Hawkingu w oderwaniu od trapiącej go choroby. Tym bardziej znamienne jest więc to, że w „Mojej krótkiej historii” fizyk nie poświęca tej kwestii zbyt dużo miejsca.
Jeśli ktoś nie znosi psychodelicznych opowieści z pogranicza jawy i snu, a świat postrzega bez szczypty fantazji i dużej dozy wyobraźni, odbije się od „Wurta” jak od ściany. A szkoda, bo to jedna z lepszych książek ostatniej dekady XX wieku. Bardzo dobrze, że została wznowiona po dwudziestu latach od premiery.