Tęsknię za literaturą narracji. Wychowałem się na dwutomowej cegle „Polska Nowela współczesna”, wznawianej co jakiś czas w PRL-u. Promiński, Filipowicz, Dygat, nawet Czeszko i Putrament, pal sześć. Logiczne, świetnie napisane historie, wchłaniające czytelnika jak wzuwane w pośpiechu w zimowe poranki kalesony.
Pamiętacie swój pierwszy kontakt z Depeche Mode? Ja pamiętam. Usłyszałem ich w 1983 roku w koncercie życzeń. Spiker zapowiedział trzy piosenki młodego, angielskiego zespołu w polskiej wersji: "Zmieniający się krajobraz", "Powiedziałem ci" oraz "I wtedy". Mówił na tyle długo, że udało mi się nastawić magnetofon Kapral, podłączony do monofonicznego radia Taraban. To był mój zestaw Hi-fi epoki Jaruzelskiego, a od brzmienia mury runęły w głowie, jak w piosence Kaczmarskiego. Płyta nazywała się "Construction Time Again".
To nie jest obiektywna recenzja. Przyznaję to na wstępie, bo jestem z pokolenia, które dorastało wraz z sukcesami Schwarzeneggera. Oglądałem na wideo „Conana”, „Terminatora” i „Czerwoną Sonję”. Do dziś uważam „Predatora” za arcydzieło gatunku. Dlatego nie mogę być obojętny wobec historii życia człowieka, który udowodnił, że Ameryka wciąż jest miejscem, w którym można realizować marzenia.
„Kiler”. „Seksmisja”. „Vinci”. Machulski celnie strzela. I nie używa ślepaków. Tym razem atakuje literacko. 46 felietonów. Krótkich, kilkustronicowych. Każdy to inny wycinek życia. Wszystkie – jednakowo zajmujące. Pokazują jak hartowała się stal i dlaczego mały Julek chciał zostać wielkim filmowcem.
8 listopada 2012
Recenzja
Niepokojąca w „Lalce”, kusząca w „Polowaniu na muchy”, piękna i czuła w „Potopie”. Niedostępna jak Kim Wilde, która dla mojego pokolenia była wzorcem piękna rodem z podparyskiego Sevres. Gdyby 40 lat temu istniał Pudelek, Małgorzacie Braunek dostałoby się za wygląd. Talent w Polsce jest do wybaczenia, uroda – nigdy.