Recenzja
„Buddenbrookowie” czterdzieści lat później
„Maruderzy” to nie tylko ostatnia część cyklu powieściowego „Dzieło Garrenów”, to także jego summa. Kumulują i intensyfikują się tutaj wszystkie wcześniej poruszane przez Máraiego wątki. Sam autor pisał o niej w dzienniku: „Ten tom zawiera wszystko, co chciałem powiedzieć”.
Zaczynamy dokładnie tam, gdzie skończyła się poprzednia część cyklu – „Znieważeni”. Zostawiamy za sobą Paryż, w którym pisarz Péter Garren obserwował przedwojenne niepokoje francuskich intelektualistów. Wsiadamy wraz z nim do pociągu. Sama podróż zdaje się niewinna, pełna melancholijnych rozważań, ale w powietrzu już coś wisi. Jesteśmy w samym środku dziejowych wydarzeń. Péter jedzie do Berlina, nie jako turysta jednak, ale ze specjalną misją od swojego przyjaciela Emmánuela: ma zdać sprawę z tego, „co tam się zaczęło”. Bo co do tego, że coś się zaczęło, nikt nie ma już najmniejszych wątpliwości. „W Europie wszyscy się bali, a pociągi chodziły coraz punktualniej”. Márai świetnie buduje nastrój pełen napięcia i swoistej bezradności, braku oporu przed tym, co ma nastąpić.
Szczególną uwagę należy poświęcić zdecydowanie najlepszej partii powieści, czyli relacji z wiecu NDSAP z udziałem samego Führera, który odbył się w Berlinie w styczniu 1933. Márai miał okazję osobiście w nim uczestniczyć, swoje obserwacje zawarł w szkicu „Mesjasz w Pałacu Sportu”. Pisał tam między innymi o żywiołowych reakcjach publiczności na przemówienia Hitlera, dla niego samego niezrozumiałych. „Tak wrzeszczą tylko derwisze i ludzie śmiertelnie zrozpaczeni”. W „Maruderach” poszedł krok dalej, podnosząc to wydarzenie do rangi parareligijnych misteriów. Najpierw pełne nabożnego milczenia wielogodzinne oczekiwanie, zbliżone atmosferą do modlitewnego czuwania, a później, na widok Przywódcy, entuzjazm graniczący wręcz z szaleństwem – Márai w bardzo plastyczny sposób odmalowuje zmiany nastroju zebranych i nadzieje, jakie wiążą oni z Führerem. I w końcu samo przemówienie, jakie Głos (pisarz nie posługuje się nazwiskiem Hitlera) kieruje do tłumu. „Jakbyś pił wrzącą wodę, takie to jest przemówienie. Nie ma smaku ani zapachu, ale parzy”, wymownie pisał o swoich odczuciach.
Berlin to nie jedyne miejsce, jakie Péter Garren, postać o ewidentnych rysach autobiograficznych pisarza, odwiedza w ostatniej części sagi rodu Garrenów. Drugie jest być może nawet ważniejsze – to rodzinne miasto pisarza, zwane tutaj po prostu Miastem, z pewnością wzorowane na Koszycach (Kaussa). Podróż ta jest jednocześnie powrotem i ponownym połączeniem – zarówno Miasta z ojczyzną (po wielu latach rządów Obcych), jak i rozproszonych po świecie potomków Gábora Garrena. Sukcesorzy Dzieła przybywają na wielką fetę. Ich pojawienie się w krainie dzieciństwa wywołuje nie tylko nostalgiczne wspomnienia, jak to o maszynce do lodów skradzionej i schowanej w drukarni, ale też gorzkie refleksje nad tym, co pozostało z dawnej świetności rodu.
Szczególna pozycja rodziny Garrenów wśród mieszkańców Miasta nie wynikała ani z władzy politycznej, ani z posiadanego majątku – w drukarni nut „Eol” nie było nic poza starą harfą – ale z przewagi kulturowej. Ich jedynym obowiązkiem była służba „Dziełu” – choć nikt tak naprawdę nie wiedział do końca, czym ono jest – z zasady więc pozostawali niezależni, nigdzie nie należeli. Niczym ambasadorowie obcego mocarstwa dostali od Miasta przyzwolenie na kultywowanie własnych zasad, własnej kultury, „jedzenie po garreńsku” i takie też życie. Mimo że trochę obcy, budzili zawsze silne emocje wśród lokalnej społeczności: „Odczuwaliśmy wielką zazdrość w stosunku do Garrenów, którzy nie tworzyli w żadnym gatunku (Péter był tu wyjątkiem), lecz jednak byli artystami”, pisał na kartach swojego dziennika Ábel, przyjaciel rodziny i rdzenny mieszkaniec Miasta.
To, co znaczyli Garrenowie w swoim rodzinnym mieście, powoli odchodzi w przeszłość. Czy mamy więc do czynienia z kolejną sagą o upadku mieszczańskiego rodu, stylem i wymową przypominającą „Buddenbroków” Tomasza Manna? Nie do końca. Márai pozwala sobie bowiem na dużo swobodnej ironii wobec niedobitków garreńskiego rodu. Tworzą raczej zabawną galerię postaci: Péter – pisarz, który potrafi pisać wyłącznie o rodzinnym mieście, Támas – uciekinier z Peru, żądny przygód jak z powieści Karola Maya, Albert – wielbiciel znaczków i stempli pocztowych, Edgár, którego jedynym marzeniem jest posiadanie motocyklu, i w końcu biedna Anna, strażniczka domowego ogniska i rodzinnej książki kucharskiej, zaręczona z subiektem. Márai nie oszczędza Garrenów, nawet w tytule. Maruderzy to ariergarda. Zgubili już cel i sens drogi, ale podążają naprzód wiedzieni dziwną siłą rozpędu, której źródła nie znają już i nie rozumieją.
Powieść zbudowana jest w oparciu o szereg kontrapunktów. Głos, który odzywa się w Pałacu Sportu kontrastuje ze spokojną mądrością pisarza Bertena, „zakładnika” nowego systemu, który w więzieniu rodzinnego domu wieszczy smutne losy narodu niemieckiego (wzorowany między innymi na Gerharcie Hauptmannie). Podobnie przeciwstawić można sobie dwa występujące w książce miasta – wielkość i splendor Berlina, tego „geometrycznego arcydzieła”, jest zaprzeczeniem spokoju i senności położonych na peryferiach Koszyc. Z tych zderzeń wynika i łączy się z nimi najważniejsze dla Máraiego przeciwieństwo: pomiędzy wielką historią a „inną warstwą wydarzeń, tą prawdziwszą, której sensem bywają pamiętne fakty”, ważne dla społeczności, choć z dziejowego punktu widzenia zupełnie nieistotne.
W „Maruderach” Márai daje nam bogate i wciągające narracje w każdym ze wspomnianych porządków. Jest jednocześnie historiozofem i storytellerem. „Dzieło Garrenów” doczekało się więc bardzo mocnego zamknięcia.