Recenzja
Dziennik w technikolorze
Nie dowiemy się z „Notatnika 1947-1960” nowych, szokujących rzeczy o Andrzeju Bobkowskim, ale to pisarz na tyle niedoceniany w literaturze polskiej, że każda forma popularyzacji jego dorobku zasługuje na uznanie.
Sięgając po „Notatnik 1947-1960” Andrzeja Bobkowskiego nie sposób nie przypomnieć sobie kontrowersji, jakie nie tak dawno towarzyszyły wydaniu „Kronosa” Witolda Gombrowicza. Publikacja nieznanych zapisków Gombrowicza, poprzedzona była bardzo sprawną akcją marketingową, obiecującą potencjalnym czytelnikom dostęp do najskrytszych (ponoć szokujących!) myśli pisarza i poznanie jego prawdziwego oblicza. Ci, którzy dali się zwieść obietnicom, srogo się rozczarowali, a nad książką zawisło złowieszcze pytanie: „jaki był sens jej publikacji?”. To pytanie wisi też nad „Notatnikiem” Bobkowskiego, choć akurat jego wydanie przebiegło w znacznie spokojniejszej atmosferze.
Dlaczego od początku skazywać książkę na niebyt? – można zapytać. Dlatego, że tak życzyłby sobie sam Bobkowski – odpowiadam. Bo o ile w przypadku Gombrowicza pewności nigdy mieć nie można, o tyle akurat o „Notatniku 1947-1960” Bobkowskiego można z przekonaniem powiedzieć, że nie powstał on z myślą o publikacji. To, co dostajemy w postaci książkowej, to brulion, który Bobkowski zaczął prowadzić na krótko przed wyprowadzką z Paryża. Notował tam swoje impresje z podróży do Gwatemali na pokładzie polskiego statku „Jagiełło”. Ostatnie wpisy pochodzą z okresu, kiedy zaczął chorować. Najlepszym dowodem na to, że teksty te miały roboczy charakter, jest fakt, że większość z nich Bobkowski opracował i rozwinął, a następnie opublikował w „Tygodniku Powszechnym” – dziś są częścią zbioru „Z dziennika podróży”.
Andrzej Bobkowski, autor genialnych „Szkiców piórkiem”, wykształcił unikalny styl prozy o zabarwieniu autobiograficznym. Tę wyjątkowość widać już w zapiskach z „Notatnika”, które przecież miały być tylko wprawkami do większego dzieła. Zaczyna się od kilku nostalgicznych obrazków z Paryża, który Bobkowski opuszczał z wielkim żalem. „Francja mnie ukształtowała”, pisał w dzienniku. Do kultury europejskiej był bardzo przywiązany (paradoksalnie dlatego właśnie opuszczał Europę). Najciekawszy jednak z całego „Notatnika” i zarazem największy objętościowo jest opis morskiej eskapady pisarza, podróży, która trwała ponad miesiąc i z której Bobkowski miał już nie powrócić. „Jeszcze do teraz odczuwam ten ból, jaki zadaje oddalający się ląd. To naprawdę boli”, pisał krótko po podniesieniu kotwicy. Ale dalej było już weselej. Ciasnota na pokładzie trzeciej klasy i brak higieny u współpasażerów, podłe jedzenie, skwar, duchota i wrzeszczące dzieci – w takich warunkach pisarz formułuje przenikliwe obserwacje ludzkich zachowań, oczywiście z właściwą sobie ironią. Nie brakuje też momentów poetyckich, za które tak ceni się Bobkowskiego, jak choćby ten na Morzu Karaibskim, gdy prozaik odkrywa, że istnieje świat w technikolorze.
Pomimo walorów „Notatnika”, lepiej jednak sięgnąć po wspomniany zbiór „Z dziennika podróży” (wydany w ubiegłym roku w Bibliotece „Więzi” ), gdzie znajdziemy to samo, ale w ulepszonej i zaaprobowanej przez pisarza formie. Z małym zastrzeżeniem – w wersji do publikacji Bobkowski pozwolił sobie na drobne ingerencje „cenzury obyczajowej”, usunął na przykład wzmiankę o wizycie Romcia, polskiego stolarza, którego poznał na pokładzie „Jagiełły”, w burdelu na Maderze. Nie napisał też „Basia lekko się wstawiła”, ale „Upajaliśmy się ciszą”, zapewne z szacunku dla ukochanej żony. Niewielka to jednak pożywka dla tropicieli sensacji.