14 października 2016

Jazda bez trzymanki na kwasie

Co drzemie w sposobie narracji Krajňaka, że tak ciężko oderwać się od jego książki? Próbując znaleźć odpowiedź na to pytanie zdążyłem skończyć „Entropię” i czas na refleksje przychodzi dopiero w czasie pisania recenzji.

Podróż głównych bohaterów Buka i Forela ciężko streścić. Oniryczna jazda bez trzymanki na kwasie to chyba najlepsza, niewymuszona i możliwie najbliższa faktycznemu tokowi narracji deskrypcja. Dwójka przyjaciół rusza w poszukiwaniu jednego z katów łemkowskiego pogranicza, na swojej drodze spotyka zatem Polaków, Czechów, Ukraińców, Słowaków, Cyganów, Żydów, Węgrów… Istny misz-masz. W książce Maroša Krajňaka multikulturowa rzeczywistość przeplata się z fikcją, sen z jawą i na odwrót. Ni to scenariusz, ni gawęda, ni to powieść. W każdym razie bardzo łatwo się pogubić, ponieważ autor zdaje się igrać z czytelnikiem, narzuca swoje zasady, z każdą stroną dociskając gazu starej furgonetki marki „Entropia”. Niby ma się zaraz rozlecieć, coś wydaje się nie działać, a jednak zapierdala. Aż miło.

„Entropia” to lektura chaotyczna, pełna filmowych, pourywanych, pojedynczych kadrów, fabuła jest bardzo poszatkowana, nie pozwala na skupienie się na detalach. Wprowadzenie polirytmii i dynamiki wyszło zatem Krajňakowi doskonale. Na przestrzeni 200 stron mamy do czynienia z melodramatem, komedią, powieścią historyczną, a nawet reportażem. Nie można odmówić autorowi plastyczności języka. Fascynacja surrealistycznym kinem i malarstwem jest w jego prozie zdecydowanie wyczuwalna. Teoretycznie Buko i Forel podróżują, ale wpływu na swoje losy praktycznie nie mają, co nasuwa jednoznaczne skojarzenia z antycznym toposem fatum, które krąży nad nimi, jak sęp nad padliną. Uwiązani są w sieci stworzone przez autora, a ten nie szczędzi im absurdalnych do granic możliwości przygód.

Żeby nie być gołosłownym przytoczę scenę, w której główni bohaterowie unoszą się na powierzchni Dniestu w przebraniach Jezusa, na tyle dobrze przygotowanych, że z daleka widoczne są nawet ich stygmaty. Forelowi śni się traumatyczna wizyta w barze, w czasie której Buko uchroni go przed wylądowaniem w łóżku z podrywającym go transwestytą. Śniących kompanów, dryfujących na tafli wody dostrzega z brzegu taksówkarz, na chwilę się zatrzymuje, jednak przerażony myślą, że widzi trupy postanawia jak najszybciej docisnąć gazu i zniknąć. Na szczęście ruch nogi Buka po skurczu uprzytamnia pasażerom auta, że leżący w wodzie nie są martwi i ci postanawiają im pomóc. Gdy na brzegu udaje im się wybudzić dwójkę bohaterów ze snu, wszyscy wspólnie, w czwórkę dochodzą do porozumienia, że zamienią się strojami. I tym sposobem Buko i Forel zdobędą suche ubrania, a byli już pasażerowie taksówki, w przebraniu Mesjaszy, spłyną Dniepr do najbliższej wioski leżąc krzyżem. I tak przez 200 stron. Można? Można.

Jest tutaj sporo o nacjonalizmie, o identyfikacji narodowej i kulturowej, o relacjach z sąsiadami, trudnych okolicznościach życia na pograniczu i w burzliwych czasach wymagających określenia się po któreś ze stron. Po raz kolejny Książkowe Klimaty serwują książkę cienką, ale za to bardzo bogatą fabularnie. „Wilimowski”, „Aleja Narodowa” to pierwsze skojarzenia, kolejnym może być „Dziewczynko, roznieć ogienek”, choć tutaj mamy do czynienia z nieco grubszą książką.

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także