Recenzja
Granice odpowiedzialności
Philip Roth, gigant współczesnej powieści amerykańskiej, w swej najnowszej książce wraca do Newark, ziemi swego dzieciństwa.
Pisarskie powroty do scenerii własnej młodości bywają dla postronnych nieznośne przez swój często nazbyt sielankowy charakter, ale Roth w „Nemezis” zaskakuje; nie formą literacką, bo akurat pod tym względem najnowsze dzieło autora „Kompleksu Portnoya”, zwłaszcza w porównaniu z całością jego dorobku, wypada przeciętnie, ale tematem i odejściem od charakterystycznego dlań swoistego „egotyzmu”. Nie uświadczymy zatem w „Nemezis” lawirowania wokół dobrze znanych i solidnie przepracowanych przez Rotha problemów: z żydowską tożsamością, Ameryką, męskością, seksem czy kobietami na czele. Zamiast tych „standardowych” wątków mamy natomiast do czynienia z mocno osadzoną w rzeczywistości USA lat czterdziestych opowieścią o granicach ludzkiej odpowiedzialności i winy.
Bohaterem „Nemezis” jest 23-letni Cantor, typ sportowego wyczynowca, który jednak na skutek problemów ze wzrokiem nie może zrealizować swego głównego pragnienia – dołączyć do przyjaciół walczących za ojczyznę na Pacyfiku i w Europie. Zamiast tego obejmuje pieczę nad grupą dzieci, które w czasie wakacji spędzają całe dnie na szkolnym boisku. I właśnie wtedy dopada go przeznaczenie – w mieście zaczyna szaleć polio, wówczas schorzenie nieuleczalne, kończące się często śmiercią lub kalectwem.
„Nemezis” nawiązuje bezpośrednio do„Dżumy” Alberta Camusa. Historia pomoru w Newark ma ten sam ciężar gatunkowy, co najsłynniejsze dzieło Francuza. Zaraza rozczłonkowuje społeczność Newark, niszczy międzyludzkie więzi, infekuje ludzi nie tylko chorobą, lecz przede wszystkim trwogą. Roth rejestruje, jak pod wpływem strachu w mgnieniu oka rozpada się porządek, którego miejsce zajmuje wszechobecna podejrzliwość. Przez całą powieść przewija się stare teologiczne pytanie – unde malum, skąd zło? Roth procesuje się tutaj ze Stwórcą w zupełnie gnostyckim duchu – świat musiał zostać stworzony przez przewrotnego i złośliwego demiurga, skoro dopuszcza cierpienie tych, którzy nań w żaden sposób nie zasłużyli. Amerykański pisarz stawia też te same pytania, co autor „Mitu Syzyfa” – o granice i sens poświęcenia wobec wyzwania przekraczającego nasze zwykłe ludzkie doświadczenie. I znajduje identyczne, lub bardzo podobne, odpowiedzi.
Bo Bucky Cantor to paradoksalny odpowiednik doktora Rieux z „Dżumy” – a raczej odbicie tego ostatniego w krzywym zwierciadle. Postawiony przed tym samym wyborem – spełnić obowiązek czy ulec dobrze uzasadnionym podszeptom egoizmu – bohater Rotha wybiera bowiem bezpieczeństwo. Decyzja o opuszczeniu swoich podopiecznych w samym apogeum zarazy, decyzja, która oznacza de facto ucieczkę z miejsca zagrożenia, motywowana dodatkowo dbałością o szczęście najbliższych, zaciąży na całym jego życiu. Nie wyślizgnie się przeznaczeniu, poczucie winy zaś będzie drążyło go od tej pory nieprzerwanie i doprowadzi do duchowej ruiny.
Philip Roth stworzył w „Nemezis” ciążącą w stronę przypowieści historię z morałem. Nie jest to pod względem formalnym najwybitniejsza rzecz, jaka wyszła spod jego pióra, ale współczesna literatura zbyt rzadko waży się na powagę i za łatwo zapomina się w zabawach z samą sobą, by nie uznać za wydarzenie ostatniej książki jednego z permanentnych kandydatów do Nobla.