Recenzja
Nasycenie podróżą
“Cień Jedwabnego Szlaku” Colina Thubrona to misternie utkana opowieść o zawiłym splocie przeszłości z teraźniejszością i, silnej jak jedwabna nić, żyłce podróżowania.
Na Jedwabny Szlak Colin Thubron wstąpił z fascynacji Azją Środkową i zamiłowania do staroświeckich sposobów podróżowania – tak może brzmieć racjonalne wytłumaczenie. A jak było naprawdę? Cóż, sam autor przyznaje, że czasem chęć podróży „rodzi się z nadziei i instynktu, z pewności, która uderza do głowy, kiedy wodzisz palcem po mapie”. Tym razem instynkt zawiódł go z Xi’an w Chinach do tureckiej Antiochii – w 8 miesięcy Thubron przemierzył ponad 11 tysięcy kilometrów na jednej z najstarszych handlowych tras na świecie. To brzmi imponująco, ale autor „Po Syberii” nie należy do tych brawurowych globtroterów, którym w głowie tylko bicie rekordów, byle dalej, więcej, szybciej… Bardziej pasuje do niego figura strażnika przeszłości, który swoją podróżą chce oddać hołd pokoleniom podróżników i cywilizacjom, które żyły w cieniu Jedwabnego Szlaku.
Jedwab to „tchnienie luksusu”, budzi skojarzenia z dalekimi krajami i orientalnym przepychem. Jedwabny Szlak oglądany przez Thubrona pozbawiony jest jednak dawnego splendoru, nie ma tam kupieckich karawan przewożących cenne materiały ze Wschodu na Zachód, jest za to trochę ruin, sporo biedy i cała armia ludzi bezradnych, dla których możliwość podzielenia się własną historią z przybyszem z innego świata jest jedyną pociechą. Przygnębiającej narracji o współczesnych mieszkańcach legendarnej trasy towarzyszy opowieść snuta przez autora niejako na drugim planie – odłamki z przeszłości, przybliżające dawną świetność Szlaku, historie bohaterów, wynalazków, niezwykłych miejsc, przytaczane przez Thubrona z dużą dbałością o szczegół.
Największy strach współczesnego podróżnika – zdaniem autora – to lęk przed tym, że niczego się nie przeżyje, przed jałowością wyprawy. Ta obawa może wiązać się z przesytem wiedzy o świecie, jaką obecnie dysponujemy. Podróżnicy z dawnych wieków byli o wiele bardziej odkrywcami niż współcześni voyagerowie, którzy coraz częściej jadą gdzieś nie po to, żeby coś nowego zobaczyć, ale po to, żeby upewnić się, że coś, co widzieli niezliczoną ilość razy, jest tam, gdzie być miało.
Thubron wyłamuje się z tej konwencji, a udaje mu się to osiągnąć na dwa sposoby. Pierwszy wybieg można w skrócie streścić tak: „trzeba dać się prowadzić”. Autor wie, że na wydeptanych przez turystów ścieżkach nic nowego nie może go spotkać. Dlatego szuka miejsc bardziej ukrytych i pozwala się do nich zawieść. Ma dużą wiedzę o skarbach Bliskiego i Dalekiego Wschodu i pewnego rodzaju szósty zmysł do ich wyszukiwania, ale ma też inną ważną cechę niezbędną w takich sytuacjach – zaufanie do ludzi i gotowość do powierzenia im własnych losów. „Cudzoziemcy tu nie przychodzą”, słyszy wielokrotnie w trakcie wyprawy. To właśnie w takich chwilach jego ciekawość jest najbardziej wynagradzana.
Po drugie zarówno jego podróż, jak i proza są niezwykle wprost nasycone. Rzadko natrafiamy tutaj na momenty przestoju. Thubron wciąż trafia w nowe miejsca, prawie nigdy samotnie, choć zdarza mu się narzekać na obcość otaczających go twarzy. A kiedy już zatrzymuje się na moment, do głosu dochodzi jego niesamowita erudycja i funduje nam mini-traktat antropologiczny, historyczny albo religioznawczy. Może i to jest sposób na wypełnienie pustki? Jedno jest pewne: trudno o drugiego takiego pisarza-podróżnika, który pisałby w sposób tak gęsty i, wymagając dużo uwagi od czytelnika, dawał tak wiele satysfakcji.