Recenzja
Przeklęte
Seria samobójstw, ironia, patos i stereotypy – debiut Jeffreya Eugenidesa to książka pod każdym względem osobliwa: wielce niepokojąca, choć poufale zwracająca się do czytelnika.
Opowiadana historia zostaje streszczona właściwie na samym początku. Rzecz dotyczy pięciu sióstr z porządnej mieszczańskiej rodziny, które po kolei postanowiły popełnić samobójstwo. Motywy ich decyzji do końca pozostają niewyjaśnione. Może przyczyną było niepogodzenie się ze światem, może stłumiona histeria seksualna? Styl nasycony olbrzymią dawką ironii sprawia wrażenie parodii reportażu, a fakt, że napisano go w liczbie mnogiej (w imieniu rówieśników nieszczęsnego rodzeństwa) stanowi kąśliwe odwołanie do konwencji wspomnień z dzieciństwa.
Nastolatkowie są zbyt ograniczeni i naiwni, żeby na czas spostrzec, iż z dziewczynami dzieje się coś naprawdę złego, ale dorośli wcale nie okazują się lepsi. Nikt niczego nie wie. Wydaje się jakby samo miejsce akcji, archetypiczne wręcz amerykańskie przedmieście z ciepłą, sąsiedzką atmosferą, zatrzymało się w czasie. Mamy do czynienia z puryzmem moralnym rodem z lat 50., jednak akcja toczy się o wiele później, a pewne zmiany obyczajowe już się dokonały. Pozwala to stworzyć satyrę zarówno na konserwatyzm, jak i liberalizm. Autor myli tropy, wprowadza aluzje do romantyzmu i modernizmu. Pisze cały czas (przynajmniej teoretycznie) z pewnym dystansem, aby ostatecznie uderzyć w tony patetyczne.
Siła tego świetnego debiutu leży przede wszystkim w znakomitym języku, przekazującym kolejne szczegóły z dużą swadą i konkretnością, ale czasem błyszczącego przy tym liryzmem. Budowane napięcie zdaje się sugerować, że każdy kawałek historii jest ważny, jednak kompozycja całości może czasem budzić wątpliwości. Podobnie jak fakt, że – jak to w przypowieści – bohaterowie są bardziej symbolami niż pełnokrwistymi kreacjami. Ostatecznie jednak, lekcja pokory, jaką daje nam pisarz w sprawie możliwości naszego poznania, w pełni spełnia swą rolę.