16 marca 2020

Przyducha – recenzja

„Przyduchę” dostałem chwilę po premierze w 2017 roku od Piotra Mareckiego, redaktora serii i swojego ówczesnego wykładowcy. Odłożyłem ją na półkę. Długo wstrzymywałem się z lekturą. Bałem się, że nie załapię krakowskich kontekstów, że jest to hermetyczna układanka, złożona z opowieści rozpoczynających i kończących się w Pięknym Psie. Wiedziałem, jedynie że Maciej Piotr Prus w swojej książce przedstawił wizję przyszłości, w której wybucha epidemia grypy.

Aż przyszła prawdziwa epidemia. „Przyducha” wróciła na świecznik. Mignęła mi kilka razy w social-mediach. Czas kwarantanny, #zostańwdomu, #czytajksiążki. Zerknąłem na regał. Sięgnąłem po różową, rzucającą się w oko książkę. I tak mnie rzuciła, że zostałem z nią na pół dnia, od początku, do końca.

„Przyducha”. Pisana jako dystopia, dziś, po niespełna trzech latach od premiery, to już bardziej profetyczna literatura quasi-faktu. Kwarantanny, braki w sklepach, blokady, kontrole na granicach, obowiązkowe szczepienia, przepustki, media zakrzywiające rzeczywistość na modłę Telewizji Polskiej. A to wszystko, w związku z epidemią grypy, która wybuchła na krakowskim Kazimierzu. Centralny punkt przepływu informacji w odciętym od świata dystrykcie? Klub Piękny Pies na Bożego Ciała (dziś, niewiele dalej, na Placu Wolnica). Robert Makłowicz napisał, że „Przyducha” to „wizja czegoś co może nas czekać”. No i długo nie musieliśmy czekać. Prus opisał świat, w którym szpitale nie przyjmują chorych z ogarniętego epidemią Kazimierza. Do Żabki stoją kolejki, pojawiły się trudności z dostawami. Do tego, by zniknął smog i dało się oddychać, musi zacząć wiać halny. Z bardziej futurystycznych, choć realnych wizji, palenie jest nielegalne, prezerwatywy są reglamentowane, a Houellebecq po „Uległości” wydał dwie powieści, w których wraca myślami do swojego dzieciństwa.

Zaczyna się niewinnie. Znany filmowiec, Filip Front, wyjeżdża, zostawia narratorowi klucze – „uschnie mi mój kwiatek”. Narrator – „jak chcesz mogę podlewać”. I tak zaczyna opiekować się mieszkaniem, które z dnia na dzień, coraz bardziej mu się podoba. Front coraz częściej wyjeżdża i coraz częściej zostawia klucze. Narrator węszy okazję. Za pieniądze sprasza do mieszkania zagorzałych fanów Fronta. Po całonocnej wizycie jednego z nich, narrator znajduje w mieszkaniu odcięty palec. Od tej pory zaczyna się halucynacyjna eksploracja Kazimierza, krakowskiego trójkąta bermudzkiego. Ludzie pojawiają się znikąd i równie zagadkowo znikają. Świat się kurczy, przyducha, zaczyna brakować tlenu.

Książka Prusa to dystopia, kryminał i czarna komedia w jednym. Z domieszką Topora, jak w „Lokatorze” Polańskiego. Kazimierz jako początek i koniec – epidemii, nadziei, kultury, tolerancji… świata. Dystopijne uniwersum „Przyduchy” jest niebezpiecznie realistyczne. I niestety kończy się po 230 stronach.

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także