Recenzja
Światło, którego nie widać
Marie-Laure jest wychowywana przez ojca, paryskiego ślusarza pracującego w Muzeum Narodowym. Problemy zaczynają się gdy dziewczynka traci wzrok. W kilka lat później oboje zostają zmuszeni do wyjechania z bombardowanej przez Luftwaffe stolicy i udają się do Saint-Malo na wybrzeżu Bretanii, gdzie mieszka dalsza rodzina. Tam zamieszkują w starym kilkupiętrowym domu. Do Saint-Malo trafia także Werner – sierota, która dzięki niezwykłym talentom technicznym trafia z domu dziecka do elitarnej jednostki młodzieżowej działającej w III Rzeszy. Los, po dosyć mocnym przeżuciu, wypluwa go do ostatniego bastionu nazistów – miasta twierdzy, wspomnianego już Saint-Malo. Nie trzeba być błyskotliwym czytelnikiem, by domyślić się, że kwestią czasu jest jego spotkanie z niewidomą dziewczynką.
Obecność dwóch równoległych wątków trwa bardzo długo. Chcąc nie chcąc, muszą się w końcu skrzyżować, a dzieje się to zaskakująco późno. Jednak, wierzcie mi (!), warto czekać. Na szczęście autor nie serwuje nam cukierkowego podejścia do sprawy, happy-endu, mieniącego się kolorami tęczy zwrotu akcji, powieść nie jest infantylna – wyjątkowo dobrze przedstawiona została postawa młodych, doświadczonych wojną bohaterów, którzy mają w sobie więcej męstwa i mądrości niż niejeden dorosły.
Ciężko stwierdzić do jakiego czytelnika skierowana jest ta książka – napisać dla wszystkich – to zbyt ogólne, prawda jest jednak taka, że równie dobrze mogłaby znaleźć się na półce „literatura młodzieżowa”, “powieść historyczna” i „literatura piękna”. Ponadto głównymi bohaterami są dziewczynka i chłopiec – wykraczając z retoryki genderowej, książka może zainteresować niezależnie od płci czytelnika.
Nie sposób uciec od skojarzeń nagrodzonego Pulitzerem 2015 „Światła, którego nie widać” ze „Złodziejką książek”. Obie książki łączą tematyka wojenna, przedstawienie jej z perspektywy ciężko doświadczonej przez los dziewczynki oraz autor pochodzący zza oceanu – Doerr jest Amerykaninem, zaś Zusak pochodzi z Australii. Ciekawy jest fenomen, że dwie tak głośne książki dotyczące europejskiej odsłony II Wojny Światowej z perspektywy dziecka, wyszły spod pióra ludzi niedotkniętych rodzinnie przez jej dramat, żyjących tysiące kilometrów od epicentrum konfliktu. Jestem przekonany, że podobnie jak było z książką Zusaka, producenci korzystając z fali popularności „Światła, którego nie widać”, w ciągu najbliższych kilku lat pokuszą się o stworzenie filmu na jej podstawie.
Książka Doerra osiągnęła ogromny sukces w internecie. Recenzje „Światła…” pojawiały się na stronach większości mniej lub bardziej znanych youtuberów i blogerek. Coraz większą renomę zdobywają też nagrody zaangażowane społecznie – wybierane przez konsumentów kultury, zrzeszonych wokół portali, gdzie mogą dzielić się ze sobą opiniami o przeczytanych książkach, obejrzanych filmach czy przesłuchanej muzyce. Goodreads, czyli najpopularniejszy portal z ocenami literatury, od kilku lat prowadzi plebiscyt najpopularniejszych książek wybieranych przez czytelników z całego świata. „Światło, którego nie widać” zajęła tam pierwsze miejsce w kategorii powieść historyczna, zbierając 41 i pół tysiąca głosów. Książka triumfowała również na polskim odpowiedniku Goodreads – portalu lubimyczytać.pl, który, nie da się ukryć, tworząc zestawienie „Książka roku 2015” dokonał kalki, niemal 1:1, nie tylko pod względem doboru kategorii, ale również otoczki wizualnej od swojego zachodniego sobowtóra.
„Światło, którego nie widać” to książka niezwykle wciągająca, ale na pewno nie wybitna – to po prostu bardzo dobry produkt literacki – fabuła jest zgrabnie skonstruowana, odpowiednio zaplanowana, grająca na emocjach czytelnika, a do tego pięknie zapakowana. Ciężko doszukiwać się w niej, nawet na siłę, słabych punktów – czego chcieć więcej?