4 czerwca 2014

Szatańskie tango

Do szabli i do szklanki? A może raczej do tańca i różańca? „Czardasz z mangalicą” Krzysztofa Vargi to nie tylko zajmująca opowieść o podróży przez węgierską prowincję, to przede wszystkim wnikliwa analiza madziarskiej duszy, napisana z tkliwością i szczególnym rodzajem ironii, na jaki pozwolić sobie może tylko współplemieniec.

 

„Czardasz z mangalicą” jest kolejną – po „Gulaszu z turula” – książką Krzysztofa Vargi poświęconą Węgrom, drugiej ojczyźnie pisarza. Varga, pół-Polak, pół-Madziar, sporą część swojego życia spędza w podróży między ojczystymi krajami – można powiedzieć, że trasę tę pokonuje z zamkniętymi oczyma (czego raz o mały włos nie przepłacił życiem, tak opowieść się zresztą zaczyna). Węgry nie przestają go jednak fascynować. Jest w tym wyjątkowym położeniu, że może się im przyglądać jak swój i obcy jednocześnie, jego spojrzenie cechuje i chłodny dystans, i żarliwość neofity, dzięki czemu dostrzega więcej. W „Gulaszu” intrygował rozważaniami na temat węgierskiej kuchni, w „Czardaszu z mangalicą” schodzi jeszcze głębiej, do źródeł węgierskiej melancholii, w krainę mitów.

 

Przede wszystkim jednak jest to książka o podróży. Szerokim łukiem omija Varga te miejsca na Węgrzech, do których zwykle udają się Polacy: ojczyznę „Byczej krwi” – Eger, kurorty nad Balatonem, nawet Budapesztowi nie poświęca zbyt wiele uwagi (opisał go dość wyczerpująco w „Gulaszu z turula”). Za cel obiera sobie węgierską Wielką Nizinę, pokrytą stepami puszty, krainę, która pozornie nie oferuje krajoznawczych atrakcji. „Nizina hipnotyzuje. Kiedy się nią jedzie, ona ogromnieje” – mówił w wywiadzie dla Polskiego Radia. Pusta przestrzeń, monotonia, krajobraz jak z filmów Bèli Tarra. Tylko tam możemy spotkać takie wioski jak Tiszakürt, słynne na całe Węgry za sprawą kobiet-trucicielek, pozbywających się mężów „domowymi sposobami”, czy miasteczko Makó, węgierską stolicę cebuli, z gigantycznym bulwiastym kompleksem łaźni zaprojektowanym przez Imre Makovecza, zwanego węgierskim Gaudim.

 

Powroty na Węgry są dla Krzysztofa Vargi jak odprawianie bardzo prywatnego rytuału, podtrzymującego wewnętrzny ład. W rytuale nie ma przypadkowych gestów, a kolejność zdarzeń jest ściśle określona. Pisarz podróżuje nie po to, żeby zobaczyć coś nowego, ale po to, by upewnić się, że stare jest wciąż na swoim miejscu. „Zaczynam postrzegać Budapeszt nostalgicznie, w sposób wredny i roszczeniowy, wymagając od niego, żeby się nie zmieniał” – pisze Varga. To miasto „kastruje mnie z potrzeby odkrywania czegokolwiek nowego”. Dlatego denerwuje go postępująca „azjatyzacja” Węgier, widoczna zwłaszcza w ekspansji chińskich marketów na prowincji i dlatego tak chętnie wraca na budapeszteńskie bazary – ostatni bastion węgierskości, gdzie można dostać prawdziwą paprykowaną kiełbasę i zjeść zabójcze dla żołądka langosze.

 

Nie brakuje w książce Vargi rozważań na temat kultury i historii Węgier, smutnego losu małego narodu przypieczętowanego układem w Trianon po zakończeniu I wojny światowej – kraj został pozbawiony wtedy ponad połowy terytorium. Pisarza interesuje przede wszystkim niezwykła żywotność narodowych mitów, emocje, jakie w węgierskim społeczeństwie wciąż wzbudzają wydarzenia z przeszłości. W oczach Vargi Węgrzy są narodem, który wciąż nie przepracował straty, największą zaś tęsknotą zdaje się tu tęsknota za morzem.

 

„Dziwna rzecz – tęsknić do czegoś, czego nigdy się nie posmakowało…” – pisze Varga o sobie, ale właściwie odnieść można to do wszystkich jego rodaków. Ta sama nostalgia, która prowadzi go po ulicach Budapesztu zawsze tą samą trasą i każe układać znaczki w starym klaserze ojca, jest też odpowiedzialna za węgierską melancholię i wysoki wskaźnik samobójstw – a już na pewno jest zań odpowiedzialna bardziej niż ciężkostrawność węgierskich potraw.

 

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także