16 kwietnia 2014

Poczęstuj mnie swoim pasztetem, a powiem ci kim jesteś

Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego w każdym domu pomidorowa, sałatka jarzynowa czy kotlet schabowy smakują inaczej? Po lekturze książki Ani Włodarczyk zrozumiałam, że to nie kwestia smaku, ale jego znaczenia.

 

„Zapach truskawek. Rodzinne opowieści” to zbiór historii krążących wokół stołu, a także próba opowiedzenia własnej historii kulinarnej, w której gotowanie i jedzenie wynikają z rodzinnych tradycji i późniejszych świadomych już wyborów, sezonowych zasobów ogródka, a także politycznych uwarunkowań asortymentu osiedlowego sklepu, w którym pierwsze chrupki pojawiły się, kiedy wujek Rysiek – pierwszy rodzinny biznesmen – sprowadził je do Polski na początku lat dziewięćdziesiątych.

 

Opowieści zebrane w „Zapachu truskawek” to prywatne mitologie kawiarki, rodowej czosnkowej i ciasta drożdżowego. Każde danie czy produkt pojawiają się bowiem w kuchni klanu Włodarczyków i Kurowskich w pewnym ściśle określonym momencie dziejowym, w skutek tych a nie innych okoliczności, w określonym gronie osób, które na długo wyznaczają właściwe rozumienie „ciasta drożdżowego”. Ania opisuje np. jak długo w jej domu trwało znalezienie tej jedynej formuły pierników. Dzięki tej opowieści wiemy już, że gotowy i spisany na końcu rozdziału przepis to niepowtarzalny splot nie tylko mąki i jaj, ale też potu i łez, kompromisów i gróźb, osobistej biografii i rodzinnej historii, wreszcie języka i smaku.

 

Fragmenty dyskursu kulinarnego

 

Odkąd Magda Gessler na oczach milionów widzów TVN-u serwuje „chrupiący filet z troci wędrownej na łożu kremowo-aksamitnego risotto z morskimi algami”, coraz mniej domowych kucharek i kucharzy podaje na obiad po prostu „rybę”. Nie chodzi tu tylko o rolę kulinarnych celebrytów. Od jakiegoś czasu mamy bowiem do czynienia z nowym kulturowym fenomenem – modą na gotowanie, zjawiskiem wykreowanym – co istotne – mniej przez samo gotowanie czy choćby smakowanie potraw, a bardziej przez „mówienie o jedzeniu” – czyli doznawanie „na sucho” (i nie wynika to tylko z dysproporcji stołu telewizji śniadaniowej i domu rodzinnego). Książka Ani Włodarczyk jest inna – może przez to, że z autorką dorastałam i przyjaźnię się do dziś dnia – wrażenie rzeczywistości jest uderzające. Wśród owsianek, tart i sosu myśliwskiego Ania szuka bowiem swojej licentia poetica.

 

Nie da się jednak zaprzeczyć, że gotowanie to nawet nie sztuka, ale cały dyskurs. Nie tylko leksykon produktów do jedzenia i zasad ich łączenia, które składają się na kulinarny język, ale sposób mówienia/myślenia, który można analizować jak Foucault badał seksualność, więziennictwo, klinikę czy nauki humanistyczne. Co więcej, dyskurs, który ma swoje bogate dzieje, swoich tyranów i ofiary, mody i wyparcia, ale przede wszystkim bierze udział w produkcji prawdy i kształtuje tożsamość wszystkich pożeraczy chleba.

 

Taka oto Teoria Pasztetu, stworzona dla zgrywy przez Anię i opisana w jej książce głosi, że zwykły pasztet bardzo wiele mówi o naturze kucharza („poczęstuj mnie swoim pasztetem, a powiem ci kim jesteś”). Ania ironicznie demonstruje (nota bene na mojej mamie), że nawet jeśli naprawdę zaprzeczamy jakoby wybierane lub serwowane jedzenie cokolwiek o nas mówiło, to „naprawdę naprawdę” bardzo się obawiamy krytycznych uwag, gdyż może w nich tkwić „prawda”.

 

Słowa i rzeczy. Archeologia biszkoptu

 

Ania poprzez opowieści o gotowaniu i jedzeniu próbuje zakorzenić własny smak, ale też własną tożsamość. Dlatego z jednej strony otrzymujemy książkę o historii polskiej kuchni, a z drugiej strony – bardzo osobistą opowieść o dorastaniu i trudnej drodze do akceptacji siebie.

 

Autorka – jako kolekcjonerka starych książek kucharskich – śledzi poczynania nestorek polskiego gotowania: Marii Disslowej, Lucyny Ćwierczakiewiczowej czy Walentyny Zawadzkiej. Porównuje, co każda z nich serwowała na święta, jak przyrządzała tradycyjne dania i które z tych przepisów znajdą dziś zastosowanie. Ania uprawia coś w rodzaju komparatystyki kulinarnej, uzmysławiając nam, jak żywili się nasi przodkowie. I tak, kuchnia peerelowska musiała być przede wszystkim „sycąca i smaczna”, ale na początku XX wieku do jednego ciasta stosowano nawet 60 jaj.

 

Znakomite są te momenty, w których autorka „Zapachu truskawek” opisuje różne kulinarne mody, jak tę na popularne ciasta („fale Dunaju”, „sernik Izaura”, „metrowiec”) czy „rustykalizmy” („rustykalna tarta to taka, która nie ma równych brzegów i podaje się ją prosto z blachy, rustykalny chleb to chleb pęknięty, a rustykalne placuszki mają prawo lekko się rozpadać”).

 

Trzeba bronić gotowania

 

„Zapach truskawek” to osobista historia o dorastaniu w czasach PRL-u, doświadczeniach transformacji ustrojowej i szalejącego kapitalizmu z perspektywy codziennych mikrozdarzeń i zwyczajnych przedmiotów, jak pierwsze połączenie z internetem czy lody calypso, co stanowi wspólne doświadczenie pokolenia dzisiejszych trzydziestolatków. Rodzinne opowieści to jednak nie tylko barwne historie o mężu Tomku i najgorszej kanapce życia, blinach dziadka czy cieście makowym cioci Krysi, ale również o krewnych „po chochli” – czyli kucharkach i autorkach, których wybory smakowe i znaczeniowe („dlaczego się w ogóle gotuje?”) są jej bliskie: Ćwierczakiewiczowa, Zawadzka, Disslowa. One też zasiadają przy jej literackim stole. Chociaż jak w każdym domu – przy stole znajdują się również miejsca puste. Po kimś albo dla kogoś.

 

***

 

I ja tam z Anią byłam,

Miód i wino piłam,

A com jadła i piła,

W recenzji umieściłam.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także