Artykuł
Król na bezludnej wyspie
Javier Marias „Czarnymi plecami czasu” przekonuje, że niedaleko mu do literackiego tronu. Mimo że na jednym już zasiada – i nie jest to bynajmniej metafora.
Dzieje Królestwa Redondy, którego jak najbardziej rzeczywistym królem jest hiszpański prozaik, były dość burzliwe, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że chodzi o niezbyt duży kawałek niezamieszkanej skały wynurzającej się stromo z wód Morza Karaibskiego. Odkryta przez Krzysztofa Kolumba wulkaniczna wyspa przez długie wieki służyła za schronienie typom spod ciemnej gwiazdy, aż w XIX wieku z rąk Hiszpanów odbili ją Anglicy. I za sprawą brytyjskiej monarchini Wiktorii w 1865 roku pierwszym królem tego skalistego spłachcia ziemi został pewien bankier, który na swego zastępcę namaścił pierworodnego syna, Matthew Phippsa Shiela, przyszłego pisarza. W ten właśnie sposób powstało najbardziej literackie królestwo na świecie. Kolejnym jego władcą został John Gawsworth, pisarz i alkoholik, co ma znaczenie o tyle, że choć przekazał on tron innemu człowiekowi pióra, Johnowi Wynne-Tysonowi, to wskutek tarapatów finansowych, w które popadł, odstąpił też tytuł królewski kilku innym osobom. Stąd też, mimo że na tronie Redondy od 1997 roku zasiada Javier Marias (a to dzięki wydaniu powieści „Wszystkie dusze”, której jednym z bohaterów jest właśnie ów zapoznany pisarz-pijaczyna Gawsworth), kwestia sukcesji po dziś dzień nie jest do końca rozstrzygnięta.
Mimo to literacka monarchia (będąca obecnie częścią terytorium państwa o szlachetnej nazwie Antigua i Barbuda) wciąż ma się dobrze, a jej król, w przeciwieństwie do kilku swoich poprzedników, traktuje swe obowiązki z odpowiednią powagą. Nieco widmowy charakter panowania Jego Wysokości Xaviera I (który nigdy nie widział swoich włości) nie powstrzymuje go przed nadawaniem tytułów (odpowiednio bombastycznymi tytułami książęcymi szczycą się m.in. Pedro Almodovar, Francis Ford Coppola i Umberto Eco) i przyznawaniem dorocznych nagród literackich. Istnieje seria Wydawnicza Królestwa Redondy, a także projekt flagi, monet oraz siedziby królewskiej.
Kwestia hierarchii w literaturze to wprawdzie sprawa nawet bardziej skomplikowana niż prawowitość sprawowania władzy nad wygasłym wulkanem, nie ma jednak wątpliwości, że w przypadku Javiera Mariasa mamy do czynienia z jednym z najważniejszych, najbardziej niezwykłych, oryginalnych i zaskakujących pisarzy współczesnych. Autor „Jutro, w czas wojny, o mnie myśl” nie cieszy się w Polsce taką popularnością jak choćby jego rodak Eduardo Mendoza i łatwo to w zasadzie zrozumieć; to twórca dużo bardziej wymagający, jego książki zaś, nawet te, których fabuła jest zgoła sensacyjna, wynagradzają cierpliwość, a nie pragnienie szybkiego użycia. Dzięki wydawnictwu Sonia Draga, które opublikowało już kilka powieści Mariasa, w tym monumentalne, liczące 1500 stron i trzy tomu dzieło „Twoja twarz jutro”, i szczęściu, jakie pisarz ma w Polsce do tłumaczy (bo trzeba tu wspomnieć o znakomitych przekładach autorstwa Tomasza Pindela, Ewy Zaleskiej i Carlosa Marrodana Casasa), możemy przekonać się o tym po raz kolejny. I choć wydane właśnie „Czarne plecy czasu” trudno nazwać dziełem dla Hiszpana typowym, brak tu bowiem charakterystycznych dla jego twórczość intrygi, tajemnicy, romansów i innych zabiegów rodem z literatury popularnej, to jednak nie sposób się pomylić, ponieważ powracają tu tematy doskonale znane z innych książek hiszpańskiego autora.
Marias uwielbia gry, przebieranki, maski, za którymi kryje się jako pisarz, maski tym bardziej zwodnicze, że do złudzenia przypominające niekiedy autora. Ta prowadzona między nim a czytelnikiem, a także autorem a narratorem gra w prawdę i fikcję jest też jednym z głównych wątków „Czarnych pleców czasu”. Mamy tu więc wgląd w literackie bebechy, pisarz przeprowadza bowiem wiwisekcję swojej wcześniejszej powieści, wspomnianych już wyżej „Wszystkich dusz”, przedstawiając przy okazji tajemne przenikanie się dwóch sfer – rzeczywistości i fikcji. Autor opisuje na przykład, jak realni ludzie przechodzą transformację w bohaterów książki, tylko po to, by pod wpływem tych ostatnich zmienić się w prawdziwym życiu. Literatura staje się tu na naszych oczach. Nie brak tutaj także zapoznanych pisarzy, których Marias wydobywa w dostępny jedynie literaturze sposób z niebytu, i anegdot o twórcach bardziej znanych: opowieści o śmierci zabitego piorunem Odona von Horvatha, kłopotach ze wzrokiem Joyce’a czy problemach z wydawcami Melville’a. Przede wszystkim mamy tu do czynienia z jakąś przypadkowością czy dowolnością, która – jak się potem okazuje – nabiera powoli tempa i staje się odzwierciedleniem nieprzewidywalności świata, o którym w imię własnego spokoju ducha staramy się myśleć w kategoriach przyczynowo-skutkowych.
I choć wszystko to niekoniecznie brzmi zachęcająco, a komuś słabiej obeznanemu z Mariasem może nawet nasuwać na myśl zjawy uparcie straszące po najbardziej zatęchłych zakamarkach postmodernizmu, nie ma powodu do obaw. Hiszpański prozaik może kokieteryjnie podważać swój autorytet autora i czynić zastrzeżenia, że „składniki tej opowieści […] są przypadkowe i kapryśne, czysto epizodyczne i kumulujące się […] nie stanowią części żadnego planu”, a i tak rzuca się tu w oczy jego potężna, widoczna i w innych książkach Hiszpana ambicja opisania świata w jego stawaniu się, a może przede wszystkim zatracaniu, znikaniu – rzeczywistości w pustce, potencjalności w niebycie.
Tak naprawdę bowiem najważniejszym tematem „Czarnych pleców czasu” jest zgodnie z tytułem czas i jego zagadkowe fluktuacje. Marias wyznaje: „rzecz w tym, że nie wiem, czy tak naprawdę cokolwiek minęło i przeszło, czasami mam wrażenie, ze wszystkie dni wczorajsze tętnią gdzieś pod ziemią, jakby stawiały opór i nie chciały całkiem przepaść”. Kluczem do tej książki jest zadawane kilkakrotnie pytanie: „co z tego, gdybym się nie urodził.” To bowiem przede wszystkim rzecz o czasie w jego najbardziej perfidnej i tajemniczej formie – czasie, który nie zaistniał, choć mógł. To również książka o byłych i niebyłych istnieniach; takich, które się wcieliły i pozostał po nich jakiś ślad, takich, które wyblakły do tego stopnia, że nic prawie po nich nie zostało, i takich, o których da się tylko powiedzieć, że zaistnieć mogły, lecz z różnych przyczyn do tego nie doszło.
Pisarstwo Javiera Mariasa jest jak jego karaibskie dominium – nie ma odpowiednika. I choć takie deklaracje w świecie, który sam siebie powiela, reprodukuje i – nie zawsze świadome – parodiuje, brzmią ryzykownie, to Hiszpan ze swoją charakterystycznym eseistyczno-refleksyjnym stylem naprawdę należy do tych nielicznych twórców, którzy mają własny, i co może ważniejsze, w zasadzie niepodrabialny, głos. A w „Czarnych plecach czasu” jest wszystko, czego można spodziewać się po autorze „Twojej twarzy jutro”: kaskady niekończących się i zaskakująco klarownych fraz, nienachlana erudycja, powaga sąsiadująca z poczuciem humoru, pozorny chaos, który za sprawą literackiej maestrii Hiszpana układa się w porządek, a przede wszystkim ambicja, by przyjrzeć się rzeczom z każdej strony, wedrzeć się w czas i rozważyć istnienie w rożnych, nierzadko tylko potencjalnych, aspektach. Nie wiem, jak przedstawia się sytuacja Królestwa Redondy, ale jej monarcha ma się zupełnie dobrze.